Rynek

Brzydkie słowo na K

Spadek kursu złotego, załamanie na giełdzie, kłopoty z uzyskaniem kredytu. To pierwsze tak poważne nasze kryzysowe doświadczenie. Co będzie dalej? Umiarkowany urzędowy optymizm przeplata się ze skrajnym pesymizmem tych, którym runęły rozmaite życiowe plany.

Kryzys? W Polsce? Jaki kryzys?! – dyrektor Wiesław Łagodziński z Głównego Urzędu Statystycznego szybko traci cierpliwość. – Przestańcie opowiadać głupstwa, bo będzie z tego jakieś nieszczęście. To żądni sensacji dziennikarze i niedouczeni eksperci wymyślają kryzys i straszą nim społeczeństwo. Wystarczy spojrzeć na najnowsze dane GUS, żeby przekonać się, że polska gospodarka ma się dobrze. Dynamika ciągle wysoka. Bezrobocie spada. Inflacja nie wzrasta, a za to wynagrodzenia rosną w tempie dwa i pół razy wyższym niż inflacja. I gdzie tu kryzys?

Rzeczywiście, kryzys szaleje na pierwszych stronach gazet, a tymczasem w wielkomiejskich hipermarketach i galeriach handlowych w najlepsze trwa szaleństwo konsumpcyjne. Wszędzie tłok, pełne sklepy i restauracje. W firmach turystycznych większość atrakcyjnych wyjazdów zimowych dawno już została sprzedana i nikt się nie wycofuje z obawy przed kryzysem. Choć nie ma jeszcze ostatecznych danych, to wszystko wskazuje, że październik, tak dramatyczny dla światowej gospodarki, dla polskiego handlu był udany. Firmy sprzedające samochody już to policzyły: sprzedały o blisko 20 proc. aut więcej niż we wrześniu. Oby więcej takich kryzysowych miesięcy – wzdychają.

Ale to tylko część prawdy.

Dla dużej części załogi wrocławskich zakładów Polar-Whirlpool kryzys nie jest już tylko tematem, o którym można poczytać w gazetach. To realny problem. Sporo ludzi zaczęło się po prostu bać, że straci pracę. Firma ogłosiła, że 475 osób w najbliższym czasie dostanie wypowiedzenie. Na zagranicznych rynkach, gdzie Whirlpool sprzedaje swoje wyroby, spadło zapotrzebowanie na sprzęt AGD. Wiadomo – kryzys. Dlatego zresztą cała, licząca 2,6 tys. pracowników, załoga chwilowo poszła na przymusowy urlop. Starsi, borykający się ze zdrowiem pracownicy martwią się, że to oni w pierwszej kolejności będą zakwalifikowani do redukcji. A nowej pracy, zwłaszcza teraz, kiedy inni również zwalniają, na pewno łatwo nie znajdą.

Pod koniec września 236 zakładów deklarowało zamiar zwolnienia 15,6 tys. pracowników, podczas gdy rok wcześniej były to tylko 122 zakłady (zwolnienia miały wtedy objąć 5,8 tys. ludzi). Danych za październik jeszcze nie ma, ale już widać, że wszystko dopiero się rozkręca. Praktycznie nie ma dnia, żeby prasa nie informowała o grupowych zwolnieniach od kilkudziesięciu do kilkuset osób. Szczególnie dużo cięć widać w zakładach motoryzacyjnych. Wyjaśnienie zawsze to samo: kryzys. Na europejskich rynkach od wielu miesięcy spada sprzedaż samochodów, więc mniej potrzeba do nich części i podzespołów.

Rynek się kurczy

Mieszkańcy Świdnicy, powiatowego miasta na Dolnym Śląsku, żyją dziś problemami liczącej 360 pracowników załogi fabryki alternatorów (dawniej Elmot), należącej do amerykańskiego koncernu Remy Automotive. Amerykanie, szukając oszczędności, postanowili przenieść linie produkcyjne do krajów o niższych kosztach pracy. – Byliśmy pierwsi, lada moment rozsypie się worek z masowymi zwolnieniami – przewiduje Mariusz Barcicki, szef zakładowej Solidarności. – Jeśli kredytów nie dostanie fabryka wagonów, za moment będzie zwalniać. Podobnie jak kooperanci Remy Automotive, którzy znaleźli się w wyjątkowo ciężkiej sytuacji – dodaje Lucjan Machul, działacz związku branżowego.

Jedną z potencjalnych ofiar jest Promet, dawna filia świdnickiej fabryki alternatorów, do dziś pełniąca funkcję jej narzędziowni. – Zlecenia Remy Automotive to aż jedna trzecia naszych zamówień – informuje prezes Prometu Jerzy Skonieczny. Ponieważ Promet pracuje także dla Toyoty i innych okolicznych fabryk, firma jakoś utrzymuje się na powierzchni. Prezes na razie nikogo z pięćdziesięcioosobowej załogi nie zwolnił, ale zastanawia się, czy nie będzie musiał tego zrobić. Od września fabryki w wałbrzyskiej strefie ograniczają produkcję, a szukając dodatkowych oszczędności odwlekają remonty. Promet dostaje coraz mniej zleceń.

Bezrobocie w powiecie świdnickim we wrześniu spadło do 10,2 proc. To spory sukces, bo jesienią 2006 r. było tu jeszcze 20,6 proc. Tadeusza Kotlarskiego, szefa Powiatowego Urzędu Pracy, te wskaźniki już nie cieszą. Grupowe zwolnienia w Remy Automotive skutecznie popsuły mu humor. Docierają też do niego pogłoski o planach kolejnych firm. Ludzi z Remy pewnie zdoła jeszcze gdzieś upchnąć, bo kilka dużych firm z terenu powiatu, jak Colgate, szuka nowych pracowników. Jeśli zwalniać zaczną kolejne firmy, to będzie problem.

Gazety donoszą o kolejnych przerwach produkcyjnych w fabrykach samochodów. Tak się pechowo składa, że ponad połowa mieszkańców Wałbrzycha i Świdnicy pracuje u poddostawców Toyoty, Skody czy Volkswagena. Oby to było tylko spowolnienie, jak obiecują ekonomiści, a nie prawdziwa recesja, bo wtedy mieszkańców regionu czeka powtórka z początku lat 90., gdy zamykano w regionie kopalnie. W ciągu 3 lat 11 tys. ludzi zostało bez pracy i bezrobocie przekroczyło 30 proc.

Władysław Frasyniuk, były przewodniczący, a dziś członek rady krajowej partii Demokraci.pl, prywatnie jest przedsiębiorcą. Od 10 lat prowadzi firmę transportową Fracht, która wozi samochodami ciężarowymi ładunki po Europie. Jako biznesmen już kilka miesięcy temu z niepokojem dostrzegł, że rynek przewozów zaczął się kurczyć. Jako polityk jest oburzony, że rząd tego nie dostrzega i nie reaguje.

To nieprawda, że Polsce grozi gospodarczy kryzys, bo tak naprawdę on się już zaczął – twierdzi Frasyniuk. Z jego obserwacji wynika, że już w sierpniu siadł eksport, co dla branży transportowej oznaczało spadek zleceń o 20 proc. Od tamtej pory ze zdobywaniem zleceń jest coraz gorzej. Rynek kurczy się także dlatego, że trudniej znaleźć ładunki powrotne. Fabryki na Zachodzie ograniczyły produkcję, a nasze zakłady zachowują się podobnie. Wszyscy tną zatrudnienie, także firmy transportowe. Czas, gdy nie można było znaleźć kierowców, dawno minął.

Wirus na wolności

Dlaczego tak sprawnie i szybko pracujący mechanizm polskiej gospodarki nagle zaczął się zacinać i hamować? To efekt działania wirusa. Narodził się w USA, w efekcie eksperymentów szalonych bankowców. Postanowili sprawdzić, czy uda się odseparować kredyt od związanego z nim ryzyka. Z matematycznych obliczeń wychodziło im, że to możliwe, więc zaczęli udzielać kredytów każdemu, kto tylko chciał brać. Wydestylowane z kredytów ryzyko pakowali w skomplikowane instrumenty inwestycyjne i rozsyłali po całym świecie. Także do Polski, choć tu szczęśliwie dotarły w śladowych ilościach. Świat uwierzył, że Amerykanom udało się pokonać prawo bankowej grawitacji. Okazało się jednak, że obliczenia były błędne, a praw bankowości zmienić nie da się. Wszystko runęło z hukiem, a wyhodowany w USA wirus wyrwał się z rąk twórców i zaatakował światową gospodarkę.

Działa na dwa sposoby: potężne banki, które wiarygodnością i ekonomiczną potęgą dorównywały sporym państwom, doprowadza błyskawicznie na skraj bankructwa. Te z kolei ciągną za sobą powiązane instytucje, a czasem nawet całe kraje, jak Islandia. Także rozsiane po świecie firmy i banki, które ufając matematycznym wyliczeniom kupiły skomplikowane instrumenty z wydestylowanym ryzykiem kredytowym. Jeśli z natychmiastowym ratunkiem nie przychodzą rządy lub międzynarodowe organizacje finansowe i nie podłączą finansowej kroplówki, pacjent umiera.

Jednak o wiele gorszy jest wpływ wirusa na ludzkie zachowania. Na całym świecie sieje niepewność i nieufność, pesymizm i obawę. Pogarsza nastroje konsumentów i przedsiębiorców. U jednych spada ochota do robienia zakupów, a u drugich chęć inwestowania w rozwój przedsiębiorstw. Rodzi się lęk przed utratą pracy i bankructwem. Tymczasem gospodarka bez zaufania i wiary w sukces rozwijać się nie będzie. Spadki na giełdach to efekt tej wirusowej niepewności i niewiary.

Banki skąpią

Również banki przestają wierzyć swoim klientom i sobie nawzajem. Bo nie wiadomo, kto jest zakażony i zaraz padnie. Coraz niechętnej udzielają kredytów i tych indywidualnych, konsumpcyjnych, i tych gospodarczych, dla przedsiębiorstw. Klienci odwdzięczają im się podobnym brakiem zaufania. Stają się coraz bardziej skłonni do panicznych i nieobliczalnych zachowań. Bojąc się bankructwa lub niewypłacalności banków wycofują pieniądze i przerzucają je z jednych do drugich lub też chowają po domach. Trzeba ich kusić coraz wyższym oprocentowaniem lokat, co w efekcie powoduje wzrost kosztu pieniądza.

Banki zachowują się podobnie jak klienci. Też wycofują swoje środki z rynku, kupując bony pieniężne NBP lub skarbowe. To rozwiązania niezbyt opłacalne, ale równie bezpieczne jak trzymanie gotówki w skarbcu. Wyjątkowo niechętnie pożyczają sobie nawzajem w ramach rynku międzybankowego. A to przecież podstawowy mechanizm, dzięki któremu każdy system finansowy może zachować swoją sprawność.

– Musimy mieć w pogotowiu dużo większą ilość gotówki lub papierów, które można błyskawicznie spieniężyć, ponad to co uznawaliśmy za konieczne w normalnych czasach. Po prostu boimy się, że jeśli w którejś z europejskich placówek naszej sieci wybuchnie panika, może się rozprzestrzenić na inne kraje. A wtedy musimy wytrzymać pierwsze uderzenie ludzi wypłacających swoje pieniądze – tłumaczy jeden z bankowców.

Maciej Formanowicz, właściciel meblarskiej firmy Forte, choć nie stracił jeszcze zamówień, boi się, że interes popsują mu banki. Stały się wyjątkowo ostrożne wobec firm z branż uznawanych za szczególnie wrażliwe na kryzys. Pod byle pretekstem wypowiadają im umowy odmawiając finansowania.

Na kłopoty z bankowcami skarży się zresztą większość przedsiębiorców: że przewlekają procedury, mnożą wątpliwości, żądają dodatkowych analiz i zabezpieczeń. A potem i tak często mówią – nie. Potwierdza to Grzegorz Błachnio, analityk z firmy Euler Hermes, zajmującej się ubezpieczeniem należności. Jego zdaniem w wyjątkowo trudnej sytuacji znalazły się hurtownie, które nie dość, że posługują się kredytem, to jeszcze mają niskie marże. – Jeśli bank zmniejszy im linię kredową np. z 10 mln zł do 2 mln, to mogą łatwo stracić płynność – twierdzi Błachnio. Obserwuje, jak od dwóch miesięcy spada „moralność płatnicza” przedsiębiorstw, które coraz bardziej zwlekają z płaceniem rachunków. To typowa kryzysowa reakcja w gospodarce: kłopoty z uzyskaniem pieniędzy w systemie bankowym i wzrost kosztu kredytu sprawiają, że przedsiębiorcy kredyt wymuszają na sobie wzajemnie. Silniejsi kredytują się kosztem słabszych.

Szczególnie widoczne jest słabnięcie branży transportowej. Firmy zbyt optymistycznie inwestowały w sprzęt, który teraz stoi bezczynnie. Za paliwo płacą ze średnią zwłoką 35 dni. Miesiąc temu było to 30 dni, a rok temu zaledwie dwa tygodnie.

Mury nie pną się do góry

Spore kłopoty odczują firmy budowlane i deweloperskie. O tym, jak może przebiegać załamanie w tych branżach, może świadczyć brytyjska historia 33-letniego Marka Gizińskiego (nazwisko zmienione), zdolnego młodego architekta, od trzech lat w Londynie, od miesiąca na bezrobociu. Tam o kryzysie – mającym swoje własne źródła – mówi się właściwie od jesieni 2007 r., kiedy o 20 proc. spadły ceny mieszkań. Gizińskiego zatrudniała renomowana pracownia, projektująca ekskluzywne apartamenty, biurowce, centra handlowe i adaptująca stare budynki na lofty. Zdawało się, że firma – obstawiona na wszystkich frontach – przetrwa, więc nastrój w biurze był naturalnie flegmatyczny, choć w społeczeństwie nastroje ostatnio się pogorszyły. – Anglicy są przerażeni, to dla nich pierwszy gospodarczy kryzys od ponad dekady. W księgarniach pojawiły się poradniki – jak przetrwać, jak oszczędzać energię elektryczną, jak zmniejszyć wydatki domowe o połowę – mówi Marek.

Budownictwo mieszkaniowe zatrzymało się już wiosną i pracownia straciła większość zleceń. Ceny nieruchomości dalej spadają. Przez wakacje umowy rozwiązało pięciu z siedmiu głównych klientów. We wrześniu połowa personelu – kilkadziesiąt osób, w tym Marek – otrzymała wymówienia. Teraz Giziński rozważa dwie możliwości. Pierwsza to powrót do kraju, ale tu rynek pracy dla architektów w ostatnich tygodniach dramatycznie się skurczył. Trzy lata temu Marek wyjechał do Londynu, choć miał oferty z czterech warszawskich biur projektowych. Dziś, choć rozesłał wśród krajowych znajomych wici, nie dostał w kraju żadnej propozycji. Aktualna pozostaje więc druga opcja, którą zresztą wybierają koledzy po fachu z Londynu: Dubaj i inne kraje z okolic Zatoki Perskiej, które upasione petrodolarami wśród piasków pustyni wciąż budują architektoniczne cuda świata.

Takich historii będzie więcej. Kryzys, który w USA zaczął się na rynku nieruchomości, najszybciej uderza w tę branżę w każdym kolejnym infekowanym kraju. Polscy deweloperzy już narzekają na problemy z dostępem do bankowego kredytu, od którego są uzależnieni. LC Corp, spółka Leszka Czarneckiego, najbogatszego Polaka, zawiesiła we Wrocławiu budowę Sky Tower, najwyższego wieżowca w Polsce. Na razie na pół roku. Odłożyła również na półkę wszystkie projekty, których realizacja jeszcze się nie zaczęła. Ważą się losy kilku inwestycji JW Construction. – Banki ani nie udzielają nam kredytów, ani nie odmawiają. Czekamy na decyzje od kilku tygodni – mówi dyrektor Agata Wróbel z JW Construction. Firma, która właśnie ogłosiła wyniki za trzy kwartały tego roku, zanotowała spadek przychodów o 25 proc. Nie jest wesoło również u największego konkurenta – spółki Dom Development, która zanotowała spadek przychodów o 45 proc., a zysku aż o 70 proc. i zatrzymała dwie rozgrzebane inwestycje.

Finansiści wymagają, żeby starając się o kredyt deweloper miał własny wkład, sięgający w skrajnych przypadkach 40 proc. kosztów, a także 15–25 proc. sprzedanych mieszkań. Ten drugi warunek jest najtrudniejszy. Dziś dobrze sprzedają się tylko mieszkania gotowe. Za dziurę w ziemi nikt nie chce płacić.

Deweloper to nie jest już dla banku mile widziany kontrahent, ale bankowcy równie nieufnie traktują indywidualnych klientów. Według Polskiego Związku Firm Deweloperskich większość wniosków kredytowych jest odrzucana. Wiele osób, które otrzymały już promesy kredytowe, dowiedziało się, że kredytu nie dostaną. Z obliczeń dokonanych przez firmę Expander wynika, że między wrześniem a październikiem zdolność kredytowa przeciętnej polskiej rodziny chcącej kupić mieszkanie (cztery osoby, dochody 3,5 tys. zł netto, kredyt mieszkaniowy na 30 lat) spadła o kilkadziesiąt tysięcy złotych.

Kryzys na życzenie

Jak to można odczuć w praktyce, przekonał się pan Jacek z Krakowa, który od wiosny stara się bezskutecznie sprzedać trzypokojowe mieszkanie odziedziczone po mamie. Nieruchomość jest w dobrym punkcie – niedaleko Rynku. Jeszcze dwa lata temu klienci dosłownie by się o nie zabijali. – Teraz każda rozmowa zaczyna się od pytania: a ile da się stargować? – mówi pan Jacek, który ostatecznie w sierpniu umówił się na kwotę 20 proc. niższą od wywoławczej. Do transakcji jednak nie doszło, bo klient nie dostał kredytu w banku. Kolejny poważnie zainteresowany wycofał się w ostatniej chwili. Aktualnie mieszkanie jest wystawione o 30 proc. taniej, ale komórka pana Jacka milczy. Boom na rynku nieruchomości, nakręcony przez coraz większe kredyty hipoteczne, skończył się, gdy banki przykręciły kurek.

Jeśli szybko nie przywrócimy normalnego działania systemu bankowego, zafundujemy sobie kryzys na własne życzenie. Podkreślam: prawdziwy kryzys, a nie spowolnienie gospodarcze – ostrzega dr Małgorzata Krzysztoszek, szefowa departamentu analiz ekonomicznych Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan.

Niewydolność systemu bankowego i słabnącą punktualność płatniczą widzą dobrze w firmach windykacyjnych. Eksperci firm Kaczmarski Inkasso oraz Krajowego Rejestru Długów zwracają szczególnie uwagę na dwa zjawiska: rosnącą wzajemną nieufność przedsiębiorców i kłopoty z odzyskiwaniem należności. Dziś biznesowi partnerzy dokładnie sprawdzają nawzajem swoją wypłacalność, a przy najmniejszym opóźnieniu zapłaty przekazują firmom windykacyjnym zlecenia ich odzyskania. Chętniej też sprzedają wierzytelności, nawet ze sporą stratą. Boją się, że zanim coś wywalczą w sądach, kontrahent splajtuje. A żywa gotówka jest dziś na wagę złota. Podobnie zachowują się firmy handlujące długami, które pozbywają się całych portfeli wierzytelności, by ograniczyć ryzyko straty.

Euro na kłopoty

Z kolei z badań dotyczących nastrojów konsumenckich i kondycji ekonomicznej gospodarstw domowych płyną na razie dość optymistyczne wnioski. Polacy są dużo mniej zadłużeni niż obywatele innych krajów UE, o Amerykanach, tkwiących w długach po uszy, nie wspominając. Zadłużenie gospodarstw, choć bardzo ostatnio wzrosło, stanowi dziś równowartość 25 proc. produktu krajowego brutto (PKB), a to wielkość uznawana za bezpieczną. Z tego ponad 12 proc. to kredyty mieszkaniowe, a pozostała część – konsumpcyjne. Mniej niż 5 proc. gospodarstw jest zadłużonych na kwotę większą niż 50 tys. zł. W październiku nie zanotowano zdecydowanych redukcji planów dotyczących zakupów i zaciągania kredytów ani też wzrostu obaw o spłatę dotychczasowych zobowiązań. I to wszystko przy jednocześnie dość realistycznej ocenie sytuacji gospodarczej. Respondenci już zobaczyli, co się dzieje, i spodziewają się spowolnienia gospodarczego oraz wzrostu bezrobocia. W dużo mniejszym stopniu przewidywali, że skutki tych zjawisk dotkną ich samych.

– Widać z tego, że polska gospodarka oparta jest na solidnych fundamentach – komentuje wyniki badań prof. Elżbieta Adamowicz ze Szkoły Głównej Handlowej. Obserwowane spadki to, jej zdaniem, bardziej efekt naturalnego cyklu koniunktury gospodarczej, a mniej kryzysu na światowych rynkach finansowych. Po prostu spada popyt inwestycyjny, który był jednym z silników napędzających polską gospodarkę. Spora część przedsiębiorców, którzy chcieli zainwestować w rozbudowę i modernizację swoich firm, już to zrobiło. Inni wobec spadku popytu musieli zrewidować plany.

Profesor Dariusz Filar, członek Rady Polityki Pieniężnej, także dobrze ocenia obecną kondycję polskiej gospodarki. Z komentowaniem najnowszych wydarzeń ma jednak pewien kłopot, bo problemów, które dostrzega gołym okiem, nie widzi jeszcze w danych makroekonomicznych. Te zawsze odzwierciedlają sytuację z opóźnieniem. Są już jednak sygnały ostrzegawcze w prognozach rozwoju sytuacji ekonomicznej.

Możemy spodziewać się znaczącego spowolnienia rozwoju gospodarczego. Dotknie ono szczególnie sektory inwestycyjne, budownictwo, producentów dóbr trwałego użytku. Recesji nie mamy się jednak co obawiać – ocenia prof. Filar. Jego zdaniem jest szansa, że uda się utrzymać koniunkturę w branżach eksportowych i to mimo kłopotów, z jakimi borykają się gospodarki krajów, do których kierujemy nasze produkty. Podobnie było na początku tej dekady, kiedy polskie wyroby zdobywały zagraniczne rynki, bo były konkurencyjne cenowo. Tej nadziei nie podziela dr Małgorzata Krzysztoszek.

– To już nie te czasy. W ciągu ostatnich latach nastąpił znaczny wzrost wynagrodzeń, zdrożały też surowce i energia. Straciliśmy wiele elementów naszej dawnej przewagi konkurencyjnej – przekonuje dr Krzysztoszek. Uważa, że nie ma co się zachwycać kondycją gospodarki. Trzeba szybko działać, żeby ile można z tej kondycji uratować. Dr Krzysztoszek jest autorką antykryzysowego pakietu PKPP Lewiatan, zawierającego propozycje działań, które należałoby podjąć, żeby osiągnąć trzy podstawowe cele: zabezpieczenie stabilności sektora bankowego, utrzymanie tempa wzrostu i zapewnienie firmom dostępu do kapitału. Szykuje się do rozmów z Radą Polityki Pieniężnej. Chce namawiać ją do obniżki stóp procentowych. Polska gospodarka bardzo tego potrzebuje. Tak jak potrzebuje szybkiego wprowadzenia euro.

Rozmowy nie będą łatwe, bo, jak tłumaczy prof. Filar, ratowanie wzrostu poprzez obniżanie stóp procentowych będzie nakręcało inflację. Jeśli chcemy w 2012 r. przyjąć euro, to do 2010 r. musimy uporać się z inflacyjnym problemem, żeby powrócić do optymalnych 2,5 proc. Dziś mamy 4,5 proc. inflacji. Szybko rosnące płace nakręcają tę dynamikę.

Komu uciąć?

Wielu ekonomistów denerwuje się, gdy słyszy słowo kryzys. Uważają, że powtarzanie brzydkiego słowa na k może zadziałać jak samosprawdzająca się przepowiednia. Przypominają, że w języku ekonomii kryzys to nagłe, dramatyczne załamanie gospodarcze, zwykle związane z recesją, czyli stanem, w którym PKB zamiast rosnąć, maleje. Nas to nie dotyczy. Nie mamy do czynienia z nagłym załamaniem ani w sektorze finansowym, ani też w realnej gospodarce. Najwięksi pesymiści nie mówią o recesji, a jedynie o czekającym nas spowolnieniu gospodarczym. Niektórzy widzą w tym nawet pewne plusy.

– W takich warunkach łatwiej przeprowadzić konieczne restrukturyzacje, w tym także tę najtrudniejszą, obejmującą zatrudnienie. Wiele polskich firm wymagało tego zabiegu od dawna, bo traciły swoją konkurencyjność – uważa Jacek Siwicki, prezes funduszu venture capital Enterprise Investors, który inwestuje, restrukturyzuje i wprowadza na giełdę atrakcyjne spółki średniej wielkości. Dziś ma w swym portfelu kilkanaście takich spółek.

Wszyscy zgadzają się, że zapisany w projekcie przyszłorocznego budżetu wzrost PKB o 4,8 proc. jest nierealny. Nawet minister finansów Jacek Rostowski, który dość długo upierał się, że wszystko jest pod kontrolą i niczego zmieniać nie trzeba, zrewidował swoje poglądy w tej sprawie. Nie zdradza jednak, jaka jest nowa kryzysowa prognoza: ok. 4 proc., jak widzą to optymiści (np. Bank Światowy), czy dużo niższa, jak obstawiają pesymiści (w ocenie RPP – poniżej 3 proc.).

Z informacji dochodzących z Ministerstwa Finansów wynika, że trwa tam pospieszne liczenie wszystkiego na nowo. Operacja nie jest prosta ze względu na globalne działanie wirusa i jego słabo poznaną naturę. Wiadomo już, że jeśli skurczy się rynek, spadną wpływy podatkowe, a jeśli zwiększy się bezrobocie, wzrosną transfery socjalne. Osłabienie złotego sprawi, że wydatki na obsługę zadłużenia będą większe, choć z drugiej strony unijny wkład w inwestycje infrastrukturalne, po przeliczeniu z euro na polską walutę, też będzie wyższy. Wobec niższych wpływów budżetowych pojawi się też najtrudniejsze pytanie: komu i ile uciąć z wydatków? Dlatego nową wersję budżetu poznamy najwcześniej pod koniec grudnia lub na początku przyszłego roku. Może do tego czasu coś więcej będziemy wiedzieli, jak działa wirus? I czy jest na niego skuteczne lekarstwo?

Współpraca: Piotr Stasiak, Urszula Szyperska

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Czytamy i oceniamy nowego Wiedźmina. A Sapkowski pióra nie odkłada. „Pisanie trwa nieprzerwanie”

Andrzej Sapkowski nie odkładał pióra i po dekadzie wydawniczego milczenia publikuje nową powieść o wiedźminie Geralcie. Zapowiada też, że „Rozdroże kruków” to nie jest jego ostatnie słowo.

Marcin Zwierzchowski
26.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną