Kończący się rok śmiało można dziś nazwać rokiem Johna Maynarda Keynesa. Ten zmarły tuż po drugiej wojnie światowej brytyjski ekonomista to bodaj najbardziej znany zwolennik państwowego interwencjonizmu. Obrońca mocno kontrowersyjnej dla zwolenników monetaryzmu tezy, że dzięki robotom publicznym i pompowaniu wielkich rządowych pieniędzy w kurczącą się gospodarkę można ograniczyć skutki poważnych ekonomicznych kryzysów.
Jeszcze kilka miesięcy temu Keynes miał tyluż zwolenników co zagorzałych przeciwników. Gdy Amerykanie uchwalali pierwszy program walki z recesją za publiczne pieniądze, Europejski Bank Centralny zalecał ostrożne planowanie wydatków. A gdy francuski szef Międzynarodowego Funduszu Walutowego Dominique Strauss-Kahn zaczął bronić taktyki wspierania gospodarek nawet kosztem poluzowania budżetów, wielu ekonomistów nie kryło oburzenia. Ale dziś, gdy Niemcy i Japonia są już naprawdę dotknięte recesją (spadek PKB przez dwa kolejne kwartały), Francja balansuje na jej progu, a Stany Zjednoczone nie są w stanie jej uniknąć, Keynes święci triumfy.
Najbardziej wdzięczni powinni mu być szefowie wielkich koncernów samochodowych, które dziś przejęły po bankach pozycję najbardziej zagrożonych i upominają się o publiczną pomoc. Przemysł motoryzacyjny ma w ręku silny argument – tworzy olbrzymi rynek pracy. Choć amerykańska wielka trójka, czyli General Motors, Chrysler i Ford, zatrudnia bezpośrednio tylko około 250 tys. osób, to jej upadek mógłby spowodować w USA zwolnienie nawet 3 mln osób, które pracują u poddostawców.
Amerykańskie koncerny są naprawdę w złej sytuacji finansowej. Mają gigantyczne długi i grozi im utrata płynności. Nie wystarczą im rządowe gwarancje czy ulgi podatkowe. One chcą teraz żywej gotówki. GM, ikona amerykańskiego przemysłu, oficjalnie rozważa plan ogłoszenia upadłości.