Fala ruszyła w styczniu. Jak co roku z okazji chińskiego Nowego Roku ponad 130 mln Chińczyków odwiedziło rodzinę, życzyło sobie szczęścia i dostatku. Jak co roku wszyscy wręczali tradycyjne upominki: czerwone koperty hao bao wypchane pieniędzmi. Ale tym razem Chińczycy byli zatroskani jak nigdy od niemal trzech dekad. To mogła być ich ostatnia taka wystawna podróż i ostatnie tak grube koperty. – Wracają. Widać gołym okiem: na ulicach jest coraz więcej tych z tabliczkami „wezmę pracę”. A pociągi z robotnikami z wybrzeża przyjeżdżają co chwilę... – mówi Zhu Zhang z 11-milionowego Czengdu, stolicy Syczuanu.
Mówi z troską, bo w jego rodzinie, choć dobrze wykształconej, kilka osób pracuje w przemyśle w okolicach Szanghaju. Zarabiają więcej niż sam Zhang. A raczej: zarabiali, bo kryzys może ich zmusić do powrotu do domu. Zhang to dziecko chińskiego cudu gospodarczego. Szczupły trzydziestolatek, ożenił się dwa lata temu. Ma małego synka i mieszkanie, na które pożyczył pieniądze. Uczy w szkole, daje korepetycje z języków obcych. Jest bardzo poważny. – Partia obiecywała rozwój, a jest kryzys. Gdzie ci wszyscy ludzie, którzy wracają, znajdą pracę? W Syczuanie? – pyta.
Z Mongolii do Polski
Syczuan to rezerwat pandy, piękne góry i 87 mln mieszkańców, z których większość żyje z rolnictwa. To również jedna z kilkunastu wewnętrznych prowincji Chin, z której każdy, kto mógł, miał odwagę i trochę pieniędzy, wyrywał się z wiejskiej biedy do pracy na bogatym wybrzeżu.