Dzisiaj węgierska gospodarka ledwo żyje. A przecież nie zawsze tak było. Jeszcze w czasach komunizmu uważano ją za jedną z szerzej otwartych na świat i bardziej konkurencyjnych w bloku wschodnim. Już po transformacji ustrojowej Węgrzy widzieli siebie w roli prymusów regionu. Nie doświadczyli ani tak wysokiej inflacji, ani takiej eksplozji bezrobocia jak Polska. Gdy w 1997 r. silny kryzys ekonomiczny dotknął równie dobrze oceniane dotąd Czechy, Węgry stały się dla Zachodu wzorowym uczniem w środkowej Europie. Chciały jak najszybciej wstąpić do Unii Europejskiej nie oglądając się na maruderów, z Polską na czele.
Szybka ścieżka
Jednak źródła dzisiejszego kryzysu tkwią właśnie w latach 90. To wówczas pewni siebie Węgrzy, rządzeni przez coraz bardziej populistycznych polityków, postanowili wzbogacić się w przyspieszonym tempie. Zaczęli zwiększać wydatki z budżetu i nie zwracali uwagi na systematycznie rosnący deficyt. Już w drugiej połowie lat 90. regularnie przekraczał on 5 proc. produktu krajowego brutto (PKB) i był wyższy niż wówczas w Polsce. W wyborczym roku 2002, gdy o pozostanie u władzy walczył prawicowy Fidesz Viktora Orbána, deficyt doszedł do prawie 9 proc. PKB (u nas wyniósł 5 proc.).
Orbán wybory co prawda minimalnie wygrał, ale nie zdobył bezwzględnej większości w parlamencie. Do władzy doszli socjaliści w koalicji z liberałami i dalej postanowili żyć na kredyt, hojnie podnosząc płace olbrzymiej na Węgrzech sferze budżetowej. I znów pobili niechlubny rekord. W 2006 r. (czas kolejnych wyborów) deficyt przekroczył 9 proc.