Kiedy Donald Tusk piętnował ofermy i wzywał PiS, by przestało kopać w archiwach, a zaczęło na drogach, jego bliski współpracownik, lider łódzkiej PO Cezary Grabarczyk, przedzierał się przez gęstwinę krzaków. Na głowie miał niebieski kask, a w ręku mapę. Za nim podążał operator kamery, który eskapadę rejestrował na potrzeby kampanii wyborczej. „Tu gdzieś powinna być autostrada Łódź–Warszawa” – komentował ironicznie do kamery Grabarczyk, rozglądając się po szczerym polu.
Fot. Il provinciale, Flickr, CC by SA
Tak powstał krótki film „W poszukiwaniu zaginionej autostrady”, którym przyszły minister infrastruktury starał się przekonać do siebie wyborców-internautów. Do dziś dostępny w sieci jest przedmiotem niezliczonych żartów z ministra Grabarczyka. Bo choć od tamtych poszukiwań minęło półtora roku, na trasie przyszłej autostrady Warszawa–Łódź nadal rosną krzaki. A perspektywa jej budowy oddala się coraz bardziej.
W ostatnich tygodniach Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad (GDDKiA) przerwała negocjacje z inwestorem, który ubiegał się o koncesję na prawo budowy i eksploatacji odcinka z Łodzi do Warszawy. Jeszcze za czasów rządu PiS zdecydowano, że odcinki z Łodzi do Warszawy i do Katowic powstaną w ramach partnerstwa publiczno-prywatnego. Zaprojektują je i zbudują, a potem będą eksploatowały prywatne konsorcja, dzieląc się z państwem ryzykiem i wpływami.