Była taka scena w głośnym filmie Krzysztofa Krauzego „Plac Zbawiciela”. Młodzi bohaterowie poszli na imprezę do znajomych. Mieszkanie urządzone nowocześnie, ze skosami, z zaadaptowanym poddaszem. Widać, że nowo kupione i pewnie na kredyt. Leniwe rozmowy snują się wokół pieniędzy, inwestycji, zysków. Padają kwoty, kto, gdzie, jakie fundusze kupił i ile procent na tym zarabia. To było w czasach, kiedy w telewizji sieć doradców finansowych Expander reklamowała się hasłem „Tu można tylko zyskać”. Dziś okazuje się, że nie tylko i nie zawsze zyskać. Gdyby Krauze teraz nakręcił swój film, atmosfera imprezy nie byłaby już tak luźna. Nad kielichem sączyłyby się narzekania na doradców, którzy polecili inwestycje, akcje, kredyty we frankach. Padałyby kwoty, kto, ile, na czym umoczył. Lista wyrzutów jest długa.
Pokrzywdzeni czują się ci, którzy za namową doradców wiosną i latem 2007, tuż przed załamaniem giełd, zainwestowali swe pieniądze w fundusze związane z rynkiem akcji. Wielu trzyma je do dziś. Najpierw posłuchali porad, żeby zachować spokój, bo to tylko korekta, a dwucyfrowe zyski powrócą. Potem, gdy nie było już co zbierać, stwierdzili, że trudno, przecież kiedyś się odbije. W zależności od tego, jaki procent wpłaconej sumy miał być obracany na parkiecie, stracili do dziś 20–60 proc. oszczędności.
Niezadowoleni są też ci, którzy wiosną i latem 2008 r., kiedy złotówka była rekordowo silna, zaciągnęli kredyty hipoteczne we frankach (CHF). Od tamtej pory kurs szwajcarskiej waluty wzrósł o jedną trzecią. Tyle samo skoczyły raty – co jeszcze można by było przeboleć – ale, niestety, wzrosła również łączna kwota zadłużenia. Kto w lipcu 2008 r. pożyczył z banku na mieszkanie 350 tys. zł, dziś jest winien ponad pół miliona złotych.