Przykłady równie cynicznego bogacenia się na koszt podatnika zdarzały się wcześniej, ale cierpliwi i przyzwyczajeni do ekscesów Wall Street Amerykanie udawali, że nic nie widzą. Tym razem miara się przebrała. Lewicowi entuzjaści Baracka Obamy wezwali, aby wykorzystał ją do przyspieszenia swoich „zmian, w które można wierzyć”. Ale okazało się, że sam prezydent i jego rząd częściowo odpowiadają za skandal z premiami.
W czasie, kiedy rząd pompował w AIG 170 mld dol., menedżerowie firmy zainkasowali w premiach łącznie 165 mln dol., z czego dziesięciu najlepszych średnio po 4 mln. Większość bonusów przypadła tzw. wydziałowi produktów finansowych odpowiedzialnemu za ryzykowne transakcje derywatami, które doprowadziły firmę do ruiny.
Kiedy to wszystko wyszło na jaw, zawrzało: jeden z internautów domagał się powieszenia menedżerów i ich rodzin na strunach fortepianowych. Przed siedzibą korporacji w Connecticut zaczęły się demonstracje; ustawiono tam uzbrojone posterunki. Prokurator stanu Nowy Jork Andrew Cuomo wszczął dochodzenie i zażądał od AIG ujawnienia listy pracowników, którzy dostali premie. Republikański senator Chuck Grassley wezwał wynagrodzonych, by podali się do dymisji albo popełnili harakiri. Kongres wziął w obroty prezesa AIG Edwarda Liddy’ego, ale ten objął stanowisko już po przyznaniu premii i twierdził, że gdyby wcześniej był szefem firmy, nigdy by się na taką obrzydliwość nie zgodził. Dodał jednak, że wypłat nie mógł wstrzymać, ponieważ dokonano ich na podstawie kontraktów pracowniczych. A kontrakt to w USA rzecz święta.
Wcześniej główny doradca ekonomiczny Białego Domu Lawrence Summers wyraził ubolewanie, ale też oświadczył, że na odkręcenie sprawy jest za późno. Mimo to następnego dnia prezydent Obama, ignorując opinię doradców, obiecał, że rząd użyje wszelkich sposobów, aby podatnicy odzyskali, co im się należy. W Kongresie coraz głośniej powtarzano, że najlepszym wyjściem byłoby zerwanie albo renegocjacja kontraktów. Menedżerowie wytoczą pozwy sądowe – ostrzegli prawnicy. „Nie szkodzi, jesteśmy gotowi na walkę w sądach” – replikowała demokratyczna kongresmanka z Teksasu Sheila Jackson Lee.
Karny podatek
Nie mogąc zmusić AIG do odebrania pracowniczych premii, Izba Reprezentantów uchwaliła przytłaczającą większością głosów ustawę o obłożeniu premii przekraczających 100 tys. dol. 90-proc. podatkiem. Nie tylko w AIG, ale także we wszystkich innych korporacjach uratowanych od upadłości pożyczkami z budżetu państwa. W Senacie przygotowano projekt ustawy o podobnym, choć „tylko” 70-proc. podatku.
Ustawa Izby wywołała burzę protestów – prawnicy ocenili, że jest sprzeczna z konstytucją: ma bowiem działać wstecz i karze konfiskacyjnym podatkiem wybraną grupę obywateli, wbrew zasadzie równości wobec prawa. Stany Zjednoczone to nie Wenezuela. Obama, prawnik konstytucjonalista, dał do zrozumienia, że ustawy nie pochwala, i wezwał do wyrażania gniewu „w sposób konstruktywny”. Jego wypowiedzi nie grzeszyły jednak konsekwencją: mówił, że nie on zawierał te kontrakty, ale zaraz potem, że bierze za nie pełną odpowiedzialność. Szybko wyjaśniło się, skąd ta pokrętność – rząd prawdopodobnie zawalił sprawę premii wraz ze swymi demokratycznymi sojusznikami w Kongresie.
Jesienią Timothy Geithner, wówczas szef nowojorskiego oddziału Rezerwy Federalnej, a dziś minister skarbu, nadzorował negocjacje z AIG w sprawie objęcia go rządowym planem ratowania instytucji finansowych przed bankructwem. W rozmowach rozstrzygano m.in. kwestie wynagrodzeń dla pracowników firmy. W projekcie ustawy o pomocy z funduszu TARP dla upadających banków znajdował się początkowo zapis wykluczający bonusy dla menedżerów firm ratowanych z publicznych pieniędzy. Demokratyczny senator Christopher Dodd, przewodniczący senackiej Komisji Bankowości, przyznał jednak, że przepis ten usunął na prośbę rządu. Przypuszcza się, że chodziło znowu o Geithnera, w grudniu mianowanego szefem resortu skarbu.
Nie jest do końca jasne, dlaczego zapalono zielone światło dla urągających przyzwoitości wynagrodzeń. Przypomina się, że AIG wpłacał w minionych latach hojne donacje na kampanie wyborcze senatorów – najwięcej dla Dodda i ówczesnego senatora Baracka Obamy. Członkowie ekonomicznej ekipy prezydenta sami pracowali do niedawna na Wall Street i też otrzymywali tam sute premie. Ekipa Obamy i politycy w Kongresie ulegli być może argumentowi AIG, że bonusów nie można cofnąć, gdyż tylko sami menedżerowie mogą naprawić własne błędy, odkręcając ryzykowne transakcje i uzdrawiając sytuację w firmie. Jeżeli pozwolimy upaść największej firmie ubezpieczeniowej na świecie, kryzys pogłębi się jeszcze bardziej. Szantażowi temu towarzyszy ogólniejsza argumentacja: trzeba dobrze wynagradzać największe finansowe talenty, bo uciekną do konkurencji. Tylko że obdarowani menedżerowie wykazali głównie talent do napychania sobie portfeli, zamieniając swe firmy w kasyna. W czasie kryzysu nie znajdą łatwo pracy gdzie indziej.
Ciekawe jednak, że zrozumienie dla nich wydaje się podzielać znaczna część komentatorów w najważniejszych gazetach, jak „New York Times” i „Wall Street Journal”, oraz telewizji. Te media to także część establishmentu. Dominują w nich apele o umiarkowanie: nie przesadzajmy, po co krzesła łamać, przecież 165 mln to tylko ułamek 170 mld pakietu ratunkowego. Protesty niemal jednogłośnie określa się mianem „populistycznych”, piętnując je tym samym jako destruktywne i bezsensowne – chociaż demonstracje są grzeczne: protestujący chodzą w kółko z transparentami i skandują hasła.
Karny podatek uchwalony w Kongresie porównano nawet do internowania amerykańskich Japończyków w czasie II wojny światowej. Dziennik „New York Times” wydrukował długi list otwarty menedżera AIG Jake’a de Santisa, który skarży się, że prezes Liddy nie bronił premii i pozwolił politykom i mediom na prześladowanie swoich pracowników. Twierdzi bowiem, że chociaż był wiceprezydentem wspomnianego wydziału produktów finansowych, nie jest wcale odpowiedzialny za krach przedsiębiorstwa.
Mimo to de Santis wspaniałomyślnie oddał – jak pisze – swoją premię w wysokości 742 tys. dol. i z firmy, która go tak podle potraktowała, odchodzi. De Santis jest jednym z 15 (na ogółem 20) najwyższych menedżerów AIG, którzy dobrowolnie oddali bonusy. Prokurator Cuomo liczy, że firma – czyli podatnicy, gdyż AIG jest już w 80-proc. upaństwowiona – odzyskają w ten sposób połowę kwoty 165 mln.
Styl bogatych i bezwstydnych
To także przyczynek do kwestii, czy fala gniewu rzeczywiście była tylko destruktywna. Czy bossowie AIG oddaliby pieniądze z poczucia przyzwoitości? Prawdopodobnie mieli dość codziennego widoku wycieczek autobusowych podjeżdżających w towarzystwie telewizji pod ich ukryte w zaroślach domy-pałace. Wycieczki urządzała ACORN, organizacja pomocy biednym, pod wymalowanym na autobusie hasłem „Lifestyles of the Rich and Shameless”, czyli style życia bogatych i bezwstydnych (od: „Lifestyles of the Rich and Famous”, tytułu popularnego cyklu telewizyjnego).
Sprawa premii w AIG wzmocni opór Kongresu przeciw kolejnym akcjom ratowania na koszt podatnika bankrutujących instytucji, „zbyt wielkich, aby upaść”. Może też utrudnić realizację planu uzdrawiania banków przez wykup toksycznych aktywów przez państwo i sektor prywatny. Po oddaniu bonusów przez część menedżerów Senat odłożył swoją ustawę o ich opodatkowaniu, ale wcześniejsza akcja Izby Reprezentantów spotęgowała nieufność prywatnych instytucji do rządu – pojawiły się obawy, że będzie ingerować także w sposób wynagradzania pracowników. Ekipa Obamy rozważa podobno limitowanie premii w swoich planach regulacji i kontroli instytucji finansowych, przedstawionych właśnie przez Geithnera. Nie należy tu jednak oczekiwać wielkiej rewolucji.
Bonusy w AIG to może tylko wierzchołek korporacyjnej góry lodowej. W styczniu okazało się, że John Thain, dyrektor upadającego i wykupionego przez Bank of America banku inwestycyjnego Merrill Lynch, którą to fuzję sfinansowano dzięki pomocy z budżetu, rozdał swoim podwładnym w premiach ponad 4 mld dol. Najlepiej zarabiają – nawet po kilka miliardów rocznie – szefowie największych funduszy hedgingowych, które wprawdzie obywają się bez pomocy rządowej, ale odgrywają jedną z głównych ról w hazardowej grze, która pogrążyła świat w kryzysie.
Niebywały wzrost wynagrodzeń szefów wielkich korporacji w ostatnich dekadach doprowadził w USA do nierówności dochodów na skalę Trzeciego Świata. O ile jeszcze w 1980 r. dochody przeciętnego CEO (dyrektora naczelnego) były średnio 42 razy większe niż dochody robotnika, to w 27 lat później przewyższały je 344 razy. Ale to jeszcze nic w porównaniu z dochodami szefów funduszy inwestycyjnych – te są 19 tys. razy wyższe niż średnie dochody robotnika.
„Nie ma żadnego moralnego ani praktycznego usprawiedliwienia dla takiego poziomu nierówności. Kapitalizm działał doskonale w pierwszych trzech dziesięcioleciach bez takich radykalnych rozpiętości” – napisał „Washington Post”.
Pojawiają się sygnały, że udręczeni recesją Amerykanie zaczynają ich mieć dość. Według sondażu „USA Today” i Instytutu Gallupa, aż 81 proc. badanych uznaje za ważne (63 proc. za „bardzo ważne”), by w jakimkolwiek rządowym planie naprawy sektora finansowego ustalono limity wynagrodzeń dla szefów firm korzystających z pomocy z budżetu. W mijającej dekadzie średnie dochody realne klasy średniej zmalały i do Amerykanów powoli dociera, że z pańskiego stołu przestało kapać.
Populistyczny gniew
Z drugiej strony, Ameryka to nie Europa. Panuje tu większa tolerancja wobec łapczywego bogacenia się, każdy niemal uważa się za członka klasy średniej, wierzy się, że system jest wciąż merytokratyczny, i wciąż trafia do przekonania argument-maczuga: nie można karać za sukces. Poza tym czasy są inne niż wtedy, gdy sektor finansowy nie był tak rozbudowany i kiedy prezydent Delano Roosevelt powiedział na wiecu w Nowym Jorku, że bankierów „jednoczy nienawiść do mnie i ja tę nienawiść przyjmuję z zadowoleniem”.
Trudno sobie wyobrazić, by porównywany z Rooseveltem Obama rzucił tego rodzaju wyzwanie z użyciem podobnych słów. O ile w latach 30. ub. wieku toczyła się otwarta walka klas, dziś jest to jedno z owych brzydkich pojęć, których używa się tylko ironicznie. Jeżeli mamy teraz do czynienia z klasowym resentymentem, do jego opisania stosuje się słowa-szyfry, jak „populistyczny gniew”. W epoce kapitalizmu ludowego, kiedy większość uczestniczy w grze giełdowej, gniew pojawia się tylko w okresach wyjątkowych, jak obecnie.
Obama nie może sobie też pozwolić na uwalnianie demonów, kiedy szybkie wyjście z recesji zależy od pomocy prywatnych instytucji finansowych. Plan uzdrowienia banków przewiduje ich partnerstwo z rządem w wykupie toksycznych aktywów. „Ironia sytuacji polega na tym, że będziemy błagać o kapitał ludzi, których próbujemy oczerniać” – powiedział w dzienniku „New York Times” jeden z analityków finansowych.