Wszystko zaczęło się na początku lat 70. ubiegłego wieku, kiedy to Edward Gierek przejął władzę po Władysławie Gomułce. Nowa ekipa uznała, że najwyższa pora bardziej otworzyć komunistyczną Polskę na świat, wypełnić wreszcie sklepy przyzwoitszymi towarami, zacząć modernizować fabryki. To wtedy za pożyczone na Zachodzie pieniądze kupiono m.in. licencje na małego Fiata, autobusy Berlieta, unowocześniano – z kiepskim skutkiem – przemysł ciężki, ściągnięto, oczywiście na kredyt, amerykańskie maszyny do budowy naftowego rurociągu z Rosji, pokazano wreszcie Polakom coca-colę i pepsi.
Łatwy pieniądz
O ile pożyczanie i wydawanie pieniędzy szło nam łatwo, o tyle spłacanie szybko rosnących długów – jak po grudzie. Najpierw kupowaliśmy za dewizy licencje, potem maszyny, a na końcu surowce i komponenty do produkcji, bo nasze nie spełniały standardów. Plan był taki, że za zagraniczne pożyczki powstaną zakłady zdolne do sprostania konkurencji i podjęcia opłacalnego eksportu. Tymczasem jedno i drugie okazało się nierealne. Polskie towary były nieatrakcyjne, eksport kulał. Natomiast tempo zadłużania się Polski pozostało imponujące, bo do wydatków inwestycyjnych doszły coraz większe zakupy importowanej żywności.
O ile w chwili obejmowania władzy przez Gierka wierzycielom z tzw. państw kapitalistycznych byliśmy winni niewiele ponad 1 mld dol. (relacja zadłużenia do wpływów z eksportu wynosiła ok. 60 proc. i była więcej niż bezpieczna), to 10 lat później było to już ponad 24 mld dol., a długi niemal dwukrotnie przekraczały polski wywóz. Już w 1978 r. Bank of England ostrzegał, że PRL niedługo przestanie obsługiwać swoje zadłużenie. Banki komercyjne nie bardzo chciały temu wierzyć, liczyły, że komunistyczne władze zrobią wszystko, żeby nie dopuścić do finansowej kompromitacji.
Ostatecznie, już pod rządami ekipy generała Jaruzelskiego, w 1981 r. z Warszawy wysłano oficjalne faksy z informacjami, że Polska zawiesza obsługę długów zaciągniętych przez państwo. Zaczęliśmy też pierwsze rozmowy z tzw. Klubem Paryskim, który zrzeszał przedstawicieli krajów wierzycielskich, ale wprowadzenie stanu wojennego na długo zamroziło i utrudniło te kontakty. W latach 80. jedynym, na co Polska mogła jeszcze się zdobyć, była spłata odsetek od zadłużenia zaciągniętego w bankach komercyjnych. To częściowo chroniło przed realną groźbą rekwizycji w portach i na lotniskach naszych statków i samolotów. Jednak na nowe pożyczki oczywiście nie było szans.
U schyłku komunizmu podjęliśmy jeszcze jedną, desperacką próbę przystrzyżenia starych długów. Powstał Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego (FOZZ) wyposażony w ogromne, jak na tamte czasy, środki z budżetu (10 bln starych zł). Oficjalnie miał gromadzić pieniądze na obsługę przeterminowanych pożyczek. W praktyce po cichu, w zasadzie nielegalnie, bo instytucje państwowe nie mogą przez prywatnych, nieujawnionych pośredników wykupywać długów swojego kraju, na wtórnym rynku prowadził handel. Cała operacja była tajna, fatalnie kontrolowana, skończyła się malwersacjami i gigantyczną aferą. W praktyce FOZZ działał intensywnie półtora roku. Późniejsze procesy jego kierowników ciągnęły się lat kilkanaście.
Klubowe negocjacje
Sytuacja zmieniła się radykalnie po upadku komunizmu. Teraz mogliśmy liczyć, że ambitny plan politycznych i gospodarczych reform rządu Tadeusza Mazowieckiego znajdzie poparcie Zachodu, w tym naszych najważniejszych wierzycieli. Od stycznia 1990 r. Polska przestała spłacać jakiekolwiek zagraniczne zobowiązania, w tym odsetki od prywatnych pożyczek, ale też od razu podjęła negocjacje w sprawie częściowego umorzenia zobowiązań i ustalenia harmonogramu przyszłych spłat.
Rozmawialiśmy z dwiema grupami pożyczkodawców: rządami państw zachodnich, które tworzyły tzw. Klub Paryski (negocjował przeterminowane zadłużenie nie tylko Polski, ale wielu innych krajów), i ok. 500 bankami komercyjnymi zrzeszonymi w Klubie Londyńskim. Nie było łatwo. W 1990 r. zagraniczne zobowiązania naszego kraju sięgały łącznie ok. 48,5 mld dol. Spłata całości tej sumy przy ówczesnych możliwościach finansowych Polski była nierealna. Pozostawały więc negocjacje na temat poziomu redukcji i sposobów spłat reszty długów.
Łatwiej poszło z Klubem Paryskim, który miał większe pole manewru i z politycznych względów był bardziej skłonny do ustępstw. W efekcie w 1991 r. 17 krajów wierzycielskich i Polska podpisują „protokół uzgodnień w sprawie redukcji i reorganizacji zadłużenia”. Ostatecznie darowano nam około połowy długów, ale i tak do spłaty pozostawało 26,4 mld dol. Najwięcej wobec Francji (4,9 mld), Brazylii (3,7 mld), Austrii (3,5 mld) i Niemiec (3,4 mld). Przez pierwsze trzy lata, kiedy Polska wprowadzała plan Balcerowicza i wydobywała się z kryzysu, płatności były niewielkie, dzięki ograniczeniu spłaty odsetek do 20 proc. i zawieszeniu zwrotu rat kapitału. Od 1995 r. rozpoczynamy już regularne spłaty, a sześć lat później także przedterminowe.
Trochę inaczej miała się sprawa z Klubem Londyńskim, który zrzeszał kilkaset banków z kilkudziesięciu krajów, w tym tuzy międzynarodowego świata finansów. Miały różne interesy i wyraźnie mniejszą chęć do ustępstw na rzecz naszego kraju. O kompromis było więc trudno. Obowiązywała zasada, że warunki dla wszystkich pożyczkodawców, rządowych i prywatnych, powinny być równe w ramach stawianych do wyboru różnych wariantów restrukturyzacji. Rozmowy ciągnęły się miesiącami, bez widocznych rezultatów.
W pewnej chwili Polska powołała specjalny zespół negocjacyjny kierowany przez pełnomocnika rządu Krzysztofa Krowackiego. I to wyraźnie pomogło. Szef zespołu okazał się w negocjacjach bardzo skuteczny. W 1994 r. podpisaliśmy porozumienie o konwersji starego długu, który wynosił wówczas nieco ponad 14 mld dol., na tzw. obligacje Brady’ego – wyemitowane przez Polskę instrumenty finansowe o terminie wykupu do 30 lat. W sumie po przeprowadzeniu konwersji mieliśmy oddać bankom ok. 8 mld dol. Tym razem ich spłata wydawała się już realna – pod warunkiem, że kraj będzie rozwijał się dostatecznie szybko.
Przed terminem
W połowie dekady lat 90. nie było to wcale takie oczywiste. Kolejni ministrowie finansów zliczali łączne obciążenia z tytułu starych i nowych zobowiązań i sami siebie pytali, czy nie przyduszą gospodarki? Czy w apogeum spłat nie zacznie nam brakować pieniędzy na inne ważne cele?
Dziś wiemy, że tak się nie stało. Po kilku pierwszych, najtrudniejszych latach można było nawet pomyśleć o przedterminowym zwrocie części długów. Gospodarka i eksport na tyle szybko się rozwijały, rezerwy dewizowe kraju rosły, że spłaty nie stały się istotnym problemem. Oba kluby zgodziły się na nie stosunkowo łatwo. W efekcie w ramach Klubu Paryskiego w 2001 r. oddaliśmy przed czasem 3,3 mld dol. Brazylii, w 2005 r. – 5,8 mld Wielkiej Brytanii, Szwajcarii, USA, Szwecji, Kanadzie i kilku innym państwom, a w 2008 r. – długi wartości 0,5 mld dol. Francji. Gdy była okazja, oddawaliśmy też wcześniej pieniądze zachodnim bankom. Dzięki temu szczyt spłat, którego kolejne rządy dość mocno się obawiały, w zasadzie nie wystąpił.
Dlaczego Polska zabiegała o przedterminowy zwrot długów, jakie pozostały nam po epoce Gierka? – Najkrócej mówiąc, dlatego że były dość wysoko oprocentowane, a odsetki w kolejnych latach miały jeszcze wzrosnąć – wyjaśnia Piotr Marczak, dyrektor departamentu długu publicznego Ministerstwa Finansów. – Dług z epoki Gierka nie był oczywiście naszym jedynym zobowiązaniem. Przez cały czas Polska zaciągała przecież kolejne pożyczki, coraz częściej na lepszych warunkach. Jeśli więc tylko wierzyciele zgadzali się na wcześniejszy wykup starych papierów, to w dogodnych dla nas chwilach podejmowaliśmy takie operacje. Motywy były zawsze czysto finansowe. Chodziło o minimalizację kosztów obsługi zadłużenia.
Wcześniejsze spłaty były więc nieregularne. W Klubie Paryskim trzeba było dogadywać się z rządami zainteresowanych państw, a np. Japonia nigdy nie wyraziła na to zgody i ostatnie, już właściwie symboliczne, pieniądze zwrócimy jej w 2014 r.
Inaczej przebiegał wykup obligacji Brady’ego, bo, jak w przypadku większości papierów wartościowych, szybko trafiły na wtórny rynek. Tylko niewielka część banków zachowała je w swoich portfelach. Funkcje agenta skupującego polski dług na zlecenie Ministerstwa Finansów przez wszystkie te lata pełnił bank Pekao SA. Zdecydowana większość długu wobec banków została wykupiona przed terminem, co zmniejszyło nasze wydatki na ich obsługę.
Druga korzyść jest już mniej wymierna. Ostateczne rozliczenie się z długami epoki Gierka, które przed laty wzbudzały tak wiele emocji, oznacza nie tylko ograniczenie wydatków na ich obsługę, ale też poprawę naszego wizerunku. – Przez blisko dwie dekady – mówi dyr. Marczak – we wszystkich centrach finansowych na monitorach dealerów handlujących polskimi papierami wartościowymi pojawiały się też nasze obligacje Brady’ego przypominając, że to kraj, który już raz nie dotrzymał swoich finansowych zobowiązań. Pod koniec października znikną z ekranów. Od strony psychologicznej to fakt trudny do przecenienia.
Patent Brady’ego
Niewypłacalność była chorobą, na którą w latach 80. z różnych powodów zapadło wiele państw. To wtedy góra długów przytłoczyła najpierw Meksyk, a potem Argentynę, Brazylię, Bułgarię, Dominikanę, Ekwador, Jordanię, Nigerię, Peru, Filipiny, Polskę, Rosję, Wenezuelę i Wietnam. Większość tych krajów wykończyły wysokie stopy procentowe i niskie ceny surowców. Wszystkie wypadły z międzynarodowego rynku finansowego, nie obsługiwały swych długów, nie mogły zaciągać nowych pożyczek. Pod koniec dekady ówczesny amerykański sekretarz skarbu Nicholas F. Brady zaproponował więc sposób wyjścia z tego impasu i odzyskania przez kilkanaście państw zdolności kredytowej. Część długów, zazwyczaj od 30 do 50 proc., darowano, a pozostałe zamieniano na narodowe obligacje (nazywane właśnie obligacjami Brady’ego), które z kolei zabezpieczano amerykańskimi papierami wartościowymi.
Nicholas Brady do oddłużenia całych państw wykorzystał powszechnie stosowaną w Stanach Zjednoczonych metodę oddłużania dużych korporacji. Wierzycielami w przeważającej mierze były prywatne banki, więc wkrótce powstał ogromny wtórny rynek tych papierów, w szczycie szacowany na 160 mld dol. Zalety planu były oczywiste: redukcja długu następowała zawsze pod warunkiem rozpoczęcia niezbędnych reform gospodarczych, banki mogły szybko sprzedać część nowych obligacji i tym samym zmniejszyć własne ryzyko, a dłużnicy, o ile trzymali się planu spłat, mogli wreszcie wrócić na międzynarodowy rynek kredytowy.
W 2011 r. przedstawiciele europejskich instytucji finansowych i Komisji Europejskiej przez chwilę zastanawiali się, czy repliki obligacji Brady’ego nie zaproponować Grekom. Ostatecznie nic z tego nie wyszło. Pomysł był spóźniony, większości polityków i ekspertów wydał się nieadekwatny do rozmiarów problemu. Greckie długi sięgają dzisiaj 340 mld euro, z czego 100 mld trzeba spłacić do końca 2014 r. Patent Brady’ego musi więc poczekać na jakiś lżejszy przypadek.