Społeczeństwo

Dzieje podzielone

Historia Europy. Czy możliwy jest wspólny podręcznik?

Europa jako królowa, druk Sebastiana Munstera z 1570 r. Europa jako królowa, druk Sebastiana Munstera z 1570 r. Wikipedia
Aby opisać dzieje Europy, należy posiadać umiejętność pomyślnego przepłynięcia pomiędzy Scyllą narodowej megalomanii a Charybdą kompleksów niższości.

[Tekst ukazał się w Tygodniku POLITYKA w lipcu 2014 r.]

Jest publiczną tajemnicą, że zarysy dziejów Europy wydawane w Londynie czy Paryżu kończą się w praktyce gdzieś na linii Łaby. Nie popełnię zbyt wielkiego uproszczenia, jeśli napiszę, że jest to raczej historia krajów należących do Unii Europejskiej (tej sprzed roku 2004) oraz NATO (dawnego) aniżeli dzieje Europy.

Co prawda w wydanym w 1994 r. opracowaniu, pióra aż dwunastu autorów („Dzieje Europy” tłumaczenie wydały Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne), historia Czech została potraktowana nieco obszerniej, ale stało się tak jedynie dlatego, że jednym z autorów był ambasador ówczesnej Czechosłowacji w Belgii pan Jiři Grusa. Dopiero przed czterema laty pojawiła się „Historia Europy Środkowo-Wschodniej”, pod redakcją Jerzego Kłoczowskiego, pióra polskich i francuskich historyków, ale – jak wskazuje sam tytuł – objęła ona tylko część naszego kontynentu. Notabene jej nazwa budzi mimo woli refleksję, iż przymiotnik środkowa jest tu dodany jako swoisty „dezodorant” dla usunięcia nieprzyjemnych skojarzeń, wiązanych z pojęciem Wschodu. Bo któż kiedykolwiek nazywał Niemcy, Francję czy Włochy państwami środkowo-zachodniej Europy?

Ograniczenie zainteresowań autorskich do linii Łaby dotyczy także zarysów dziejów wielkich prądów umysłowych czy ruchów religijnych. Wystarczy przypomnieć, iż liczące ponad 1500 stron druku dzieje protestantyzmu, pióra Emile’a Leonarda (1961), historii reformacji w naszym kraju poświęcają zaledwie kilka stron druku. Podczas obchodów czterechsetnej rocznicy uchwalenia edyktu nantejskiego (1998) z wypowiedzi francuskich badaczy wynikało, iż to był pierwszy akt tolerancyjny w całej Europie. Zapomniano (?) o konfederacji warszawskiej uchwalonej ćwierć wieku wcześniej. Nasi przodkowie właśnie edykt nantejski ochrzcili mianem „francuskiej konfederacji”, wyrażając ubolewanie, iż jej przodkowie tak późno przyszli do używania „rozumu politycznego” w sprawach wiary. W 1925 r. wybitny znawca dziejów reformacji Stanisław Kot napisał, iż godząc się na uchwalenie wielkiej karty polskiej tolerancji (konfederacji warszawskiej) szlachta polska „wyprzedziła narody zachodnie, które dopiero przez strumienie krwi w bratobójczych wojnach doszły do tej zasady”.

Wspólny podręcznik dziejów Europy nie może stanowić rejestru bitew czy rzezi, dokonywanych przez jedne narody na drugich. Nic na to nie poradzimy, iż nasze zwycięstwa będą zawsze ukazywane w podręcznikach najbliższych sąsiadów jako ich klęski (i odwrotnie). Jako wieloletni członek komisji UNESCO do spraw podręczników historii i geografii, używanych w szkołach polskich i niemieckich, wiem, jak wielkie trudności nasuwa uzgadnianie ocen i opinii. Stwarza je nie tylko zawikłana historia ubiegłego stulecia, ale i czasy bardzo nieraz odległe (do dziś nie udało się nam wypracować wspólnego poglądu m.in. na dzieje zakonu krzyżackiego). Jeszcze większe trudności stały i stoją nadal przed komisją polsko-rosyjską do spraw podręczników. Wystarczy tylko jeden przykład z wielu: w podręczniku dziejów Rosji dla klasy 10 pióra Buganowa i Zyrianowa, wydanym w 2000 r. (sic!), czytamy na przykład, iż Suworow bardzo humanitarnie obszedł się z mieszkańcami Pragi podczas szturmu Warszawy w 1794 r. Następnie zaś sprzeciwiał się represjom wobec pokonanych Polaków i kontrybucjom, jakie na nich nakładano. Wskutek tego popadł w niełaskę u Katarzyny II i został przez nią odwołany. Co pozostawiam bez komentarza... Wszystko to budzi skojarzenia z dość osobliwym atlasem „historycznym”, jaki ukazał się w okresie międzywojennym w Pradze czeskiej. Na osobnych kartach przedstawiono tam granice różnych państw, których się domagają ich nacjonalistyczne stronnictwa, od Niemiec poczynając, a na Węgrzech, Ukrainie, Polsce i samych Czechach kończąc. Z atlasu wynikało jasno, iż mało jest właściwie w Europie terytoriów, do których nie rościłyby sobie pretensji co najmniej dwa państwa.

Jest więc rzeczą jasną, iż podręcznik dziejów Europy musi się skupić na historii kultury, dziejach wzajemnego oddziaływania sąsiadujących ze sobą cywilizacji oraz na wkładzie poszczególnych narodów do dorobku ogólnoeuropejskiej kultury. Jego autorzy zaś winni posiadać umiejętność pomyślnego przepłynięcia pomiędzy Scyllą narodowej megalomanii („my pierwsi w Europie...”) a Charybdą kompleksu niższości (zawsze byliśmy „halabardnikami dziejów” i „giermkami historii”). Trudno i darmo: trzeba się pogodzić z faktem, że jedne kraje Europy stanowiły „kolebki” nowych prądów, ruchów religijnych czy epok w historii kultury, inne zaś pełniły rolę pośredników. Renesans wyszedł z Włoch, reformacja narodziła się w Niemczech (choć i Czesi przyznają się do roli jej „ojców” ze względu na husytyzm), Oświecenie miało swój początek w Anglii, Niderlandach i Francji. W roli pośredników występowała zaś Polska, zarówno w XVII w. jak i w drugiej połowie ubiegłego stulecia. Pisałem na ten temat parokrotnie, m.in. w niewielkiej objętościowo książeczce „Myśl polska w nowożytnej kulturze europejskiej” (Warszawa 1986). W ostatnich latach także i w Rosji pojawiła się wcale obfita literatura na ten temat.

Polska w roli pośrednika

Podobnie jak w XVII w. polszczyzna była językiem elity dworskiej w Moskwie, tak w naszym wieku stała się na pewien czas narzędziem kontaktów bułgarskiej, czeskiej i słowackiej, a przede wszystkim rosyjskiej elity intelektualnej z kulturą zachodnią, poznających ją poprzez zasoby naszych bibliotek. Polskim w dużej mierze inspiracjom zawdzięcza radziecka humanistyka odbudowę badań socjologicznych czy informacje o najnowszych prądach w sztuce i teatrze. U nas uzyskiwano dostęp do czasopism niesprowadzanych do ZSRR, Czechosłowacji czy NRD lub zamykanych tam w prohibitach. W Polsce właśnie były organizowane konferencje, na których uczeni francuscy, niemieccy, angielscy czy nawet amerykańscy spotykali się ze swymi kolegami z terenu środkowo-wschodniej Europy. Humanistyka była naszym towarem eksportowym na kraje sąsiednie, choć ich rządom bardzo się to nie podobało.

W 1962 r. Juliusz Mieroszewski pisał na łamach paryskiej „Kultury”: „Polska książka, wydana w Polsce Ludowej, w porównaniu z literaturą sowiecką w większości wypadków jest książką zachodnią [...]. Teatr, muzyka, malarstwo, filozofia – nie wyłączając filozofii marksistowskiej w pewnych jej aspektach – w porównaniu z Sowietami reprezentują kulturę zachodnią”. Do Polski właśnie przyjeżdżano nie tylko, aby czytać książki naukowe niedostępne w ojczyźnie, ale i w celu obejrzenia zachodnich filmów oraz czytania powieści zakazanych w innych krajach tak zwanego obozu socjalistycznego. Celnie to ujął jeden z badaczy, wówczas radzieckich, który do swoich zaufanych uczniów zwykł był mawiać: „Wy się nie uczcie angielskiego, francuskiego czy niemieckiego, bo i tak nie dostaniecie książek w tych językach. Wy się lepiej uczcie po polsku, ponieważ wszystko, co jest bardziej interesującego w humanistyce, Polacy wcześniej czy później przetłumaczą”. Ukraińska autorka Aleksandra Mathiukina jeden rozdział swej pracy o życiu codziennym sowieckiego Lwowa w latach 1944–1990 (Kraków 2000) poświęciła właśnie „mitowi Polski” w tym mieście. Zwłaszcza dla tamtejszej młodzieży napisała: „Polska była przede wszystkim częścią Europy, do której sami również, w swoim mniemaniu, zawsze należeli”. Warto tu dodać, że nielegalnemu przywozowi do Polski druków emigracyjnych z Zachodu towarzyszyło także nielegalne przewożenie niektórych polskich publikacji do krajów sąsiednich, przede wszystkim do ZSRR i do Czechosłowacji.

Aleksander Brückner napisał kiedyś proroczo, iż każdorazowa europeizacja Rosji będzie oznaczać koniec wpływów kultury polskiej na jej terenie. Taki był skutek reform Piotra Wielkiego, tak się też stało w okresie wielkiej przebudowy (pierestrojki) Związku Radzieckiego, która zakończyła się jego likwidacją. „Polskie okno” na Zachód (bo nie był to chyba jedynie lufcik!) przestało być potrzebne, skoro w Rosji otwarto wiele drzwi, przez które napływa zarówno zachodnia sztuka jak i nauka. Musimy przeto dołożyć wszelkich starań, abyśmy nadal pozostawali w żywym kontakcie z tą kulturą, jaka współcześnie rozwija się zarówno w Rosji jak i w państwach „spadkowych”, na Ukrainie oraz na Białorusi, oraz w krajach nadbałtyckich.

Zarys dziejów Europy ma historyczne korzenie. Podobnie jak przymiotnik europejski występuje w XVI w. w tytułach dzieł polskich – czterdzieści i więcej lat wcześniej, aniżeli pojawił się w książkach wydawanych na Zachodzie (w Polsce w 1517 r., we Włoszech – 1559, we Francji – 1563, w Anglii – 1593) – tak i historia naszego kontynentu pióra Pawła Piaseckiego (1645) stanowi jeden z najwcześniejszych zarysów dziejów Europy.

Nasz wkład do cywilizacji

Nie ulega wątpliwości, że o ile w XV–XVI w. wszyscy ludzie znali nazwę miasta czy wsi, w której mieszkali, tylko część wiedziała, w jakim państwie to miejsce leży, jedynie nieliczni zaś mogliby nazwać część świata, w której się ono znajduje. Liczba owych „Europian”, jak po raz pierwszy chyba nazwał Sebastian Klonowic mieszkańców naszego kontynentu, stale jednak rosła. Stąd też w zarysie jej dziejów winien znaleźć się rozdział (rozdziały?) mówiący o rozwoju świadomości europejskiej. Do naszych zaś podręczników, dotyczących przede wszystkim Polski, należy wprowadzić (kosztem opowieści o przegranych bitwach i wzajemnych rzeziach) rozdziały ukazujące nasz wkład do cywilizacji ogólnoeuropejskiej, a zarazem ogólnoświatowej. Wkład ten widziałbym przede wszystkim w kulturze politycznej dawnych Polaków, opartej na dwóch zasadniczych fundamentach. Pierwszy z nich to przekonanie, iż władcą może być tylko ktoś pochodzący z wyboru wolnych ludzi-obywateli danego państwa. Drugim pogląd, iż opozycja polityczna nie jest zbrodnią, jak to przez stulecia myślano w Rosji czy Prusach, ale obywatelskim obowiązkiem.

W przyszłej wielkiej ojczyźnie ojczyzn należy sięgnąć do polskich tradycji oddolnego budowania struktur państwowych. Przypomnijmy tylko sytuację z 1655 r., kiedy to mimo ucieczki króla polskiego z rządem na Śląsk oraz kapitulacji wojsk kwarcianych szlachta na własną rękę potrafiła zorganizować oddziały walczące ze Szwedami, a samorzutnie zwołane sejmiki uchwaliły podatki. Gdyby Rzeczpospolita była monarchią rządzoną absolutnie, brak władz centralnych sparaliżowałby całe państwo, czyniąc je bezbronnym wobec przemocy wroga. Taką samą umiejętność tworzenia państwa podziemnego wykazali nasi przodkowie w okresie styczniowej insurekcji (1863) oraz nasi ojcowie i dziadowie w latach II wojny światowej. Państwa takie udają się Polakom na ogół o wiele lepiej aniżeli tworzone jawnie i legalnie struktury władzy, o czym dowodnie świadczy piętnaście lat istnienia III Rzeczypospolitej.

Idea napisania zarysu dziejów Europy była rozważana już w roku 1979 przez uczestników konferencji, jaką zorganizował w Brunszwiku Instytut im. Georga Eckerta, zajmujący się sprawami podręczników szkolnych w skali międzynarodowej. Jej owocem była książka „Geschichte Europas für den Unterricht der Europäer” stanowiąca wspólne dzieło niemieckich i polskich historyków. Miała ona stanowić wstęp do podręcznika (drukiem ukazała się w 1980 r.). Tytułem przykładu omówiono tam europejskie średniowiecze, okres reformacji i kontrreformacji, jak również tworzenie się Republique des Lettres. Esej na jej temat pióra Charlesa-Oliviera Carbonella został zaopatrzony w podtytuł mówiący, że jest próbą naszkicowania jednego z rozdziałów dziejów Europy.

Cegły na gmach

Od narady z 1979 r. upłynęło równe ćwierćwiecze, podczas którego pojawiły się liczne prace poświęcone historii naszego kontynentu. Do już wymienionych należy dorzucić takie pozycje jak „Dziesięć wieków Europy” pod red. Janusza Żarnowskiego (Warszawa 1983), „Kategoria Europy w kulturach słowiańskich” (Warszawa 1992) Krzysztofa Pomiana, „Europa i jej narody” (Warszawa 1992), „La nascita dell’Europa. Per una storia delle idee fra Italia e Polonia” pod red. Sante Graciottiego (Florencja 1995). „Wypalono” już więc sporo cegieł. Pora przystąpić do wzniesienia z nich gmachu, któremu na imię będzie zarys dziejów Europy, adresowany do uczniów z wszystkich krajów członkowskich Unii, do której przystąpiliśmy 1 maja 2004 r.

Prof. Janusz Tazbir, historyk, publicysta, popularyzator wiedzy historycznej. Emerytowany profesor Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk, członek rzeczywisty PAN. W latach 1999–2003 wiceprezes PAN. Specjalizuje się w historii kultury staropolskiej i ruchów religijnych XVI–XVII w.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną