Etiopia, obóz dla uchodźców w Korem, lata 80. Brytyjska ekipa telewizyjna przeciska się przez tłum dzieci i kobiet siedzących w kucki. Skwar, pył. Uchodźcy umierają z głodu i wycieńczenia. Ekipa podąża za białą pielęgniarką, która pochyla się nad wychudzonymi dziećmi: wybiera te, którym można jeszcze pomóc. Na twarzach dzieci siadają wielkie muchy. Dzieci nie mają siły ich odganiać. Dziennikarz podsuwa pielęgniarce mikrofon: – Co pani sądzi o tym, czym się pani teraz zajmuje? Pielęgniarka nie potrafi złożyć zdania. Spogląda w oko kamery spojrzeniem jak z zaświatów. Oto potęga i nędza obrazu telewizyjnego.
Podglądasz czy współczujesz?
Potęga, bo za pomocą takich relacji telewizja mobilizuje sumienia. Nędza, bo każda relacja, nawet najrzetelniejsza, jest zawsze tylko cząstką prawdy, a nakarmione tą namiastką sumienie telewidza siedzącego w domowym zaciszu może ulec złudzeniu, że sam odruch współczucia wystarczy, by ulżyć ludzkiemu cierpieniu. Brytyjski pisarz i dziennikarz Michael Ignatieff, który opisuje tę scenę w Etiopii w książce „Honor wojownika”, podsuwa dwie możliwe interpretacje moralnego wpływu telewizji we współczesnym świecie. Są one całkowicie sprzeczne. Pierwsza: że telewizja buduje moralną więź między ludźmi. Druga: że telewizja to obrzydliwe masowe podglądactwo, które karmi się obrazami ludzkiego cierpienia pod pretekstem pokazywania realnego świata. „Sęk w tym, że obie te przeciwstawne interpretacje mogą być prawdziwe” – przyznaje Ignatieff. Na tym właśnie polega nasz kłopot ze współczesnymi mediami.