Czterdziestoparoletni kawaler zawsze budził w kobietach podejrzenie, że coś z nim nie tak – może to wieczny synek mamusi, dla której każda kandydatka na synową nie dość dobra, może gej, coś nie bardzo z seksem albo z psychiką. Tak czy owak to osobnik z puli nie pierwszego gatunku, zwłaszcza jeśli brakuje mu osiągnięć finansowych.
Mężczyźni ze średniej i górnej półki, gdzieś od trzydziestki poczynając, są na ogół żonaci albo już zajęci na stałe. W dodatku kobiet jest więcej niż mężczyzn i są od nich lepiej wykształcone. Magisterki po trzydziestym piątym roku życia (graniczny wiek na rynku matrymonialnym), po studiach, nie pójdą za mężczyznę po zawodówce, wolą już staropanieństwo. Swój szuka swego.
Staropanieństwo zamieniło się obecnie w singielstwo i obrosło malowniczą ideologią – wolność, rozwój osobisty, inwestowanie w siebie, seks bez obciążeń – panie swego życia. Wyjące po nocach z braku przynależności do kogoś jednego. Nikt nie chce być sam, nikt, kto może nim nie być. Kobieta, dla której nie starczyło odpowiedniego partnera, a nie potrafi być sama, może szukać wśród rozwodników, wejść na trzecią w czyjeś małżeństwo albo wyrwać z niego mężczyznę dla siebie.
Trzecie zawsze były – pomijając jawną i oficjalną hierarchię kobiet w haremach – przyobrączkowymi ćmami. Przed 15 laty Maja Langsdorff, szwedzka dziennikarka radiowa, po setkach rozmów z trzecimi ustaliła, że czas, który dostają one od żonatych, to mniej więcej siedem godzin w tygodniu. Pozostałe, także urlopy i święta, należą do żony i dzieci. Romans z żonatym to wieczne czekanie, tęsknota, niepewność i podporządkowanie jego regułom i jego zegarkowi.