Zapewne rację miał ów Brytyjczyk, który porównywał imperia i demokracje. Imperium jest jak wspaniały statek pod pełnymi żaglami; majestatycznie sunie naprzód, potem wpada na skały i tonie na zawsze. Demokracja jest jak przeciążona tratwa. Nigdy nie tonie, ale do cholery, zawsze czujemy, że mamy tyłki w wodzie.
Demokracji nie wynaleziono od razu, chociaż jej grecki źródłosłów jest prosty: demos to lud, kratos – władza, a demokratyczną polis (miasto-państwo, od tego greckiego terminu wywodzi się współczesne słowo polityka) znamy nawet szczegółowo dzięki opisom Arystotelesa.
Grecy wymyślili równość głosu, głosowanie na strategów, czyli przywódców, a także procedurę sprawdzania kandydatów. Doskonale też rozumieli pojęcie demokracji fasadowej. Tukidydes (z którego Valery Giscard d'Estaing chciał zapożyczyć cytat do preambuły konstytucji europejskiej) pisał o rządach Peryklesa (444–429 r. przed Chrystusem): „Z imienia była demokracja, w istocie zaś rządy pierwszego obywatela”.
Jednak dopiero Rousseau, Locke i Monteskiusz stworzyli – można powiedzieć – system demokratyczny, składający się z trzech podstawowych praw: wolności, nienaruszalności własności prywatnej i bezpieczeństwa, które dziś większość teoretyków uważa za istotę nowoczesnego, demokratycznego państwa prawa. Ale i tak tym trzem geniuszom ducha nie można wydać żadnego patentu na wynalazek demokracji, nawet jeśli uwzględnić osobno mądrość Greków. Demokracja jest bowiem wynalazkiem niedokończonym, a nawet kulejącym. Ilekroć wydaje się, że powiedziano już o niej wszystko, to – jak w konstytucji amerykańskiej – trzeba co pewien czas wprowadzać nowe poprawki, bo wyłaniają się nowe deficyty i nowe zagrożenia.
Najpierw równość,
czyli jeden obywatel – jeden głos
Klasyczna XVIII-wieczna teoria demokracji (a ponieważ klasyczna, to w praktyce wyznawana do dziś) za najważniejszy postulat uznawała równość. Dowód tego znajdujemy w naszej narodowej epopei:
„Podczaszyc zapowiedział, że nas reformować,
Cywilizować będzie i konstytuować;
Ogłosił nam, że jacyś Francuzi wymowni
Zrobili wynalazek: iż ludzie są rowni;
Choć o tym dawno w Pańskim pisano zakonie
I każdy ksiądz toż samo gada na ambonie”.
Mickiewicz z tego podkpiwa: wtenczas, pisze, panowało „takie oślepienie,/że nie wierzono rzeczom najdawniejszym w świecie/Jeśli ich nie czytano w francuskiej gazecie”. Kpiny mają głęboki sens – widać bowiem gołym okiem, że ludzie równi nie są; jedni są kobietami, drudzy mężczyznami, jedni łagodni, inni porywczy, jedni głupi, drudzy trochę mądrzejsi, a do różnic naturalnych dochodzą różnice społeczne i majątkowe. Różnice te – w klasycznej demokracji – znikają na jeden dzień, mianowicie na dzień wyborów. Wtedy nic nie pomagają bogactwo i przywileje. Jeden obywatel ma tylko jeden głos. Tym równym głosem wybiera władzę i – co najważniejsze – może ją także ukarać, nie wybierając ponownie. Ileż zachwytów ułożono nad tą wspaniałą bronią w ręku obywatela! Jednak dziś, kiedy wybory spowszedniały, widać, że niewiele wnoszą dobrego do codziennej praktyki władzy. Wyborca współczesny nader często przekonuje się, że uległ złudzeniu, iż nowa władza będzie lepsza. Bo wybory to z pewnością jakaś satysfakcja dla obywatela co pewien czas, ale słaba pociecha dla kogoś, kto pragnie sprawnie funkcjonującego kraju co dzień.
Poza tym, co tu mówić, Rousseau idealizował lud, wynosił go ponad wszelką miarę. Umowa Społeczna – którą Rousseau opisuje – to nie umowa ludu z przyszłą władzą (władza jest tylko wykonawcą), lecz umowa między ludźmi, że podporządkują się Prawu. Prawo zaś to Wola Powszechna, głos całego ludu. Wola Powszechna – twierdzi Rousseau – jest nieomylna: „Ma zawsze rację i zmierza do dobra publicznego”. Dziś o takiej Woli Powszechnej czytamy z niedowierzaniem.
Wola Powszechna,
czyli pułapki dziecięcej beztroski
Przeprowadźmy małe ćwiczenie z oceny demokratycznego głosowania, związane z aktualnościami politycznymi. Francuzi odrzucili w referendum projekt europejskiego traktatu konstytucyjnego (55 proc. na nie). Gdyby jednak ratyfikacja poszła drogą parlamentarną, co przecież byłoby rozwiązaniem lege artis, to ogromna większość deputowanych przyjęłaby traktat (92 proc. na tak). Czyżby parlament, ucieleśnienie demokracji, nie wyrażał dostatecznie demokratycznej woli? No – powiemy – referendum jest doskonalszym mechanizmem, tu lud sam głosuje. Ale czy jest to bardziej demokratyczne? Ojcowie demokracji amerykańskiej wcale tak nie sądzili. W USA nawet wybór prezydenta powierzono elektorom, gdyż ojcowie kraju nie mieli tak wielkiego wyobrażenia o Woli Powszechnej i woleli przewidzieć jakieś zabezpieczenia przed żywiołem tłumu. We Francji nie brak autorytetów prawnych, które zawsze chwalą ostrożną i rozważną drogę parlamentarną i uważają, że każdy prawdziwy republikanin powinien żywić naturalną nieufność do referendum, gdyż zbyt często przekształca się ono w plebiscyt popularności kogoś lub czegoś bez związku merytorycznego z postawionym w referendum pytaniem.
Poprawność polityczna – a także instynkt samozachowawczy polityków – nie pozwala jednak krytykować Woli Powszechnej, choć często widać, że wyborcom daleko do ideału Umowy Społecznej Jana Jakuba Rousseau. Wyborca zachowuje się często z dziecięcą beztroską, gotów jest zaufać Tymińskim, uwierzyć, że manna spada z nieba. Marcin Król – w encyklopedycznej nocie o demokracji – słusznie zwraca uwagę na wstydliwą stronę całej koncepcji demokratycznej: od czasu wprowadzenia powszechnego prawa wyborczego właściwie nie rozważa się, jakimi motywami kierują się głosujący obywatele, „bowiem istnieje obawa, że ujawnienie stanu niezrozumienia sceny politycznej prowadziłoby do negatywnych konsekwencji... Albo uznaje się obywateli za dojrzałych, dobrze rozumiejących świat ludzi, albo za osoby niedojrzałe, którymi trzeba pokierować, co natychmiast prowadzi do odrzucenia demokracji...”.
Rzeczywiście, przydałoby się badać motywy wyborców i rzeczywiście chyba nic dobrego by z tego nie wyszło. We Francji na przykład politolodzy i prasa stosowali przez długi czas pojęcie marais, czyli bagna, które oznaczało wyborców wahliwych, nie mających zdania, takich, którzy jeszcze wychodząc z domu do lokalu wyborczego nie wiedzą, jak będą głosować, a decydują się pod wpływem czynników najzupełniej błahych, nie licujących z solennością Umowy Społecznej. Rzecz jasna, marais nigdy nie popijało winka z Janem Jakubem.
Filary ograniczenia,
czyli na ratunek demokracji
W każdym razie, w czasach nowych po doświadczeniach autorytarnej demokracji przydano dwa elementy, ba, filary, do teorii klasycznej. Pierwszy to dziś już aksjomat, że demokracja nie może nie mieć granic (poprzednio taka koncepcja zakorzeniona była tylko w Ameryce, a w Europie ją odrzucano), lecz musi być wyraźnie ograniczona konstytucyjnie. Tak więc owa Wola Powszechna porusza się w granicach prawa. Drugi ważny element zawdzięczamy Josephowi Schumpeterowi. W przełomowym dziele „Kapitalizm, Socjalizm i Demokracja” (1942 r.) mówi wprost, że demokracja to nie żadne poszukiwanie czy formułowanie woli ludu, lecz system urządzeń instytucjonalnych, który pozwala na wybór elit rządzących społeczeństwem przy udziale całego społeczeństwa. Warunkiem istnienia alternatywnych elit, a więc tego, że jest z kogo wybierać, są wolności polityczne. Elementem całej koncepcji jest oczywiście kontrola konstytucyjna.
Posuwając się do pewnej prowokacji – dla podkreślenia głównej tezy tego artykułu – chcę powiedzieć, że dzisiaj dla oceny demokracji nie jest nawet specjalnie ważny sposób, w jaki władza została wyłoniona: przez wybory czy choćby przez losowanie (zwłaszcza że różne systemy głosowania, proporcjonalny czy większościowy, bezpośredni lub elektorski, wszystkie przecież demokratyczne, potrafią dać bardzo różne wyniki; dowód: wybór Busha – więcej głosów elektorskich – a nie Ala Gore'a – więcej głosów wyborców – w USA w 2000 r., w konsekwencji zapewne zupełnie inna polityka, a nawet losy świata). Dla oceny demokracji daleko ważniejsza jest dziś jakość samego prawa, udział społeczeństwa obywatelskiego w życiu kraju, a nade wszystko – mechanizmy kontroli władz, patrzenia władzy na ręce.
Zwłaszcza ten element kontroli nad władzą – wobec jej ciągłych wybryków i tendencji do skorumpowania, tak materialnego jak i moralnego – ma współcześnie wielkie znaczenie. Społeczeństwo powinno się organizować, aby w sposób trwały i ciągły kontrolować władzę. Władza dysponuje bowiem ogromną przewagą nad społeczeństwem, przewagą poniekąd naturalną ze względu na łatwiejszy dostęp do instrumentów polityki, a w tym i do mediów (o czym niżej). Słowem, demokracja jest nie tylko – jak to ujął prof. Jan Baszkiewicz – zjawiskiem stopniowalnym, gdyż nie da się powiedzieć, że albo jest, albo jej nie ma; dodajmy, że jest także zjawiskiem bardzo skomplikowanym, dla którego można ułożyć bardzo długą listę pytań testujących.
Wynaturzenia władzy,
czyli kto naprawi państwo?
Wspomniany Jan Baszkiewicz był jednym z historyków ustrojów politycznych, który nigdy nie uwierzył w prognozy końca historii. W bardzo syntetycznej książce „Władza” (Ossolineum, Wrocław 1999 r.) pisał, że triumf demokracji liberalnej nad autorytaryzmami nie uchronił jej przed falą krytyk i niezadowolenia. Niemal wszędzie, także w krajach starej demokracji, rozpowszechnia się – szczególnie w ostatnich latach – krytyczna ocena klasy politycznej, a przy tym słabnie udział obywateli w życiu publicznym. Widać, że same instytucje i mechanizmy demokratyczne – przecież już zbudowane – nie wystarczają. Polska jest podręcznikowym przykładem tego zjawiska. Tutaj właśnie można i trzeba zadać pytania, które odpowiadają dzisiejszemu nastrojowi niemal każdego obywatela: Co jest z tą demokracją? Co jest jej istotą? Nie da się zaprzeczyć, że żyjemy w ustroju demokratycznym, a przecież brak uczciwości i niedowład państwa widać na każdym kroku. Bardzo trafnie ujął to Wiktor Osiatyński: „Mamy konstytucję, mamy podział władzy, mamy samorządy, mamy prawa konstytucyjne i środki ich ochrony: sądy, rzecznika praw obywatelskich i skargę konstytucyjną. I co? I nic” („Rzeczpospolita obywateli”, Warszawa 2004 r., z serii „Szklane domy”).
Osiatyński jest szczególnie wyczulony na potrzebę ciągłej kontroli władzy i uważa tę kontrolę za jeden z fundamentów demokratycznego mechanizmu. Władza się wynaturza, to wszyscy wiemy. I – paradoksalnie – władza demokratyczna jest podatna na chorobę arogancji, gdyż żywi przekonanie, że działa w imieniu ludu. Przypomina to dowcip z czasów komuny, kiedy luksusów brakowało: Czy robotnicy często piją szampana? Tak, ustami swoich przedstawicieli. Traktowanie państwa jako łupu to trudny problem demokracji przedstawicielskiej.
Ta ważna książka opisuje, jak – w warunkach działania instytucji demokratycznych – umacnia się pazerna klasa polityczna, jak idealistów wypierają cwaniacy, jak powstaje państwo klientelistyczne, „czyli takie, w którym lojalność i serwilizm są ważniejsze od kompetencji, a sieć nieformalnych powiązań zastępuje demokratyczne metody wyłaniania przywódców”. Osiatyński nie tylko biadoli nad chorobami demokracji, lecz potrafi bardzo przekonująco wskazać drogi naprawy. Po pierwsze, zapytamy, kto ma naprawić państwo demokratyczne? „Odruchowo odpowiadamy, że państwo” – pisze autor. Więc jak to? To samo zepsute państwo ma się naprawić? Skąd weźmie na to siłę? Czy nowo wybrani zechcą dokonać dzieła, które ograniczy ich władzę? Te pytania autor zadaje retorycznie, bo z góry zna odpowiedź: przymusić do zmian – a więc do poprawienia demokracji – może jedynie społeczeństwo. Wielki problem polega na tym, że „społeczeństwo jest u nas jeszcze słabsze niż państwo”.
Obywatele,
czyli bez oczekiwania na dobrego pana
Dochodzimy tu szybko do nowego elementu definiującego dziś demokrację, jej warunku sine qua non: odrodzenia społeczeństwa obywatelskiego. Trzeba dalszej decentralizacji i dobrych samorządów lokalnych, trzeba organizacji pozarządowych, stowarzyszeń, fundacji – ale znów ogromny problem: jak sprawić, by świat polityczny nie przejmował tych wszystkich struktur, zwłaszcza że w Polsce „nastąpiło upartyjnienie wyborów samorządowych, a same samorządy stały się częścią struktury partyjnej i struktury władzy”.
W programie naprawy demokracji w „Rzeczpospolitej obywateli” bardzo wiele zależy od mediów. Pozwalają one na publiczne wyrażanie opinii. Wielu autorów piszących o społeczeństwie obywatelskim traktuje media po prostu jako element tego społeczeństwa. Tymczasem Osiatyński zwraca uwagę, że jest to teza mocno na wyrost. W wielu krajach, w tym i w Polsce, media są pomocnym elementem do kontroli władzy, ale niekoniecznie w interesie społeczeństwa obywatelskiego. Media także mają swoje interesy, same również kreują autorytety, zwłaszcza polityczne, a że politycy stanowią dla telewizji atrakcyjny materiał na antenę, to w efekcie, świadomie lub nie, media przyczyniają się do wypierania ze społeczeństwa autorytetów pozapolitycznych, tak przecież potrzebnych społeczeństwu. – Niestety, media są elementem kształtowania wartości dla dominujących sił ekonomicznych w gospodarce rynkowej, podporządkowanym reklamie, oglądalności, słuchalności, sprzedawalności. Media są więc elementem systemu władzy, jeśli nie politycznej, to ekonomicznej. Kupując za pieniądze władzy ekonomicznej niezależność polityczną sobie samym, stają się samodzielnym elementem władzy – mówi Osiatyński.
Politycy zresztą nadmierną wagę przywiązują do samej polityki i skołowali nam głowę na tyle, że nie doceniamy innego świata, który przecież ma autonomię nawet w demokracji: ogólnej życzliwości, wzajemnej pomocy, pewnej solidarności, która przetrwała nie jako ruch polityczny, tylko jako zwyczajna solidarność międzyludzka. Cały ten świat wyszedł na agorę w Polsce na parę krótkich chwil po śmierci Jana Pawła II. Polityka i politycy byli nieobecni – i świat się wcale nie zawalił!
Dochodzimy tu do kolejnego elementu konstytuującego demokrację: cech i charakteru obywateli, którym bardziej się chce angażować w życie publiczne, niż siedzieć przed telewizją. Ale, jak na razie, u nas główny pomysł zasadza się ciągle na tym, że jak wybierzemy demokratycznie władzę, to ta władza już będzie dobra. To jest oczekiwanie na dobrego pana!
Zagrożenia,
czyli gdzie szukać Ateńczyków?
Odrzucając tezę o końcu historii widzę co najmniej dwa zagrożenia, z którymi nie wiem, jak poradzi sobie demokracja liberalna. Systemowi demokratycznemu niesłychanie trudno pokonać barierę rosnących trudności państwa dobrobytu, a więc państwa roszczeniowego. W coraz większym stopniu demokratyczny lud będzie protestował przeciw zdroworozsądkowym reformom społecznym i gospodarczym, będzie za wrogów uważał polityków, którzy głoszą, że nie można żyć ponad stan. A co będzie, jeśli obali demokratyczne rządy i demokratycznie zacznie się domagać manny dla wszystkich?
Drugie zagrożenie to pozapolityczny system władzy, który kieruje naszym życiem bardziej, niż w ogóle zdajemy sobie z tego sprawę. To towarzystwa ubezpieczeniowe, koncerny farmaceutyczne, firmy reklamowe, w USA także lekarze i prawnicy. Pytanie brzmi już nie tylko, jak się temu przeciwstawić, ale jak się w tym w ogóle rozeznać?
W każdym razie do demokracji potrzeba demokratów: potrzeba odpowiednio ukształtowanych, rozumnych, świadomych obywateli – nie tylko takich, którzy będą czujnie patrzeć władzy na ręce, nie tylko żądać czegoś od państwa, lecz także będą kultywować cechy troski o dobro wspólne. Pamiętam przemówienie Jana Pawła II w Sejmie i często pokazywaną migawkę telewizyjną z tego przemówienia. Papież starzejącym się już głosem mówił o dobru wspólnym, a posłowie – tego samego Sejmu, który tak dobrze znamy – urządzili mu owację na te słowa. Wielka siła hipokryzji! Nie wiem, jak budować takie cechy w społeczeństwie, jednak wiem, że są one niezbędne dla demokracji właśnie. To także postulaty stare jak świat, dziś jednak bardziej aktualne niż kiedykolwiek przedtem.
Z definicjami demokracji zataczamy wielkie koło – już Arystoteles w 340 r. przed Chrystusem formułował pogląd, że to obywatele są podstawowym elementem demokratycznego rządu. A starożytni Ateńczycy przysięgali, że kształtować będą w sobie poczucie obowiązku publicznego: „Przekażemy to miasto nie mniejszym, lecz większym, lepszym i piękniejszym niż to, które przekazano nam”.
Gdzie szukać takich Ateńczyków? Na wakacjach w Grecji?