Juliusz Ćwieluch: – Jak to jest zaczynać od samego dna?
Iwona Guzowska: – Gdy tylko się urodziłam, życie mi pokazało, że może niekoniecznie jestem potrzebna, chciana, kochana. Oczywiście, nie miałam tej świadomości, bo dopiero jak miałam sześć lat, dowiedziałam się, że jestem adoptowana. Ale to był tylko początek. Moje życie wielokrotnie rozpadało się na tysiące małych kawałeczków, a później od nowa się tworzyło. Za każdym razem, kiedy się okazywało, że ojciec nie wróci trzeźwy do domu. Za każdym razem, kiedy musieliśmy uciekać z domu przed jego agresją. Za każdym razem, kiedy trzeźwiał i mówił, jak bardzo nas kocha. Za każdym razem, kiedy ktoś mi przypominał, skąd jestem.
A czy pani wie, skąd jest?
Nie. Nigdy nie chciałam poznać ludzi, którzy zgotowali mi taki los. W pewien sposób jestem im wdzięczna. Moje życie być może nie wyglądałoby tak, jak wygląda. Ciężkie lekcje to największa wartość, jaką dostałam w życiu. One pchały mnie do przodu. Ta wola przetrwania, niepoddawanie się, ja po prostu się z tym urodziłam.
Znajomi nazywali panią Pittbull?
(śmiech). Zapracowałam na ten przydomek na ringu. Mój styl polegał na tym, że dopóki nie musiałam, nie byłam agresywna. Ale przyparta do muru, ostro walczyłam. Od dzieciństwa walczyłam o przetrwanie. Później o to, żeby wychować jakoś brata. Byliśmy praktycznie zdani sami na siebie.
To pani go w to wrobiła, rodzice adoptowali go na pani prośbę.
Bardzo chciałam mieć rodzeństwo. Nie zapomnę dnia, w którym w domu pojawił się braciszek. Tato przyszedł po mnie do przedszkola i powiedział, że brat jest już w domu.