Morderca, który w parku w Łodzi zadźgał bezdomnego, odszedł z miejsca zbrodni kołyszącym się krokiem. Tak to zapamiętał świadek, 15-latek, który w 2003 r. widział tę śmierć z drugiego końca ulicy. Dwa lata później, nieopodal parku minął pana P., który też szedł kołyszącym się krokiem. Nastolatek rozpoznał w przechodniu zabójcę. Poszedł na policję.
Sąd pierwszej instancji uznał, że świadek nie ma powodów, aby konfabulować. Że jest wiarygodny, skoro bez żadnych wątpliwości wskazuje mordercę, a nic go z nim nie łączy. I tak pan P., 29-letni pracownik firmy poligraficznej, dotychczas bez konfliktów z prawem, dostał 25 lat za morderstwo. Przesiedział dwa lata. W drugiej instancji oczyszczono go z winy, ale tylko dlatego, że biegły podał w wątpliwość wiarygodność świadka. Napisał: chłopak ma wielką potrzebę zabłyśnięcia. Tak silną, że jego zeznania mogą być nieobiektywne.
P. miał dużo szczęścia, bo jeśli w polskim sądzie udaje się podważyć taki dowód jak zeznania świadka, to zwykle właśnie dlatego, że coś tam na niego znaleziono. Kiepski wzrok, alkoholizm, jakieś uprzedzenie. Tak jakby uczciwi zawsze dobrze zapamiętywali wydarzenia.
Teoria
Tymczasem to, co pamięta świadek, nigdy nie jest wiernym odbiciem fragmentów przeszłości. Raz na zawsze utrwalone klisze w tym magazynie nie istnieją. Są za to rekonstrukcje – konstrukcje, non stop w trakcie przebudowy.
Weźmy to: już na starcie bezwiednie uzupełniamy nowe wspomnienie tym, co znamy lepiej, choćby z filmów. Przy okazji badań nad ofiarami napadów na banki zauważono, że niezależnie od tego, jak wydarzenie przebiegało naprawdę, ofiary zwykle pamiętały zimnych opanowanych drani – tak jak to najczęściej wygląda na ekranie.