Dobrze, że skoki narciarskie otwierają kalendarz igrzysk, a jeszcze lepiej, że mamy Adama Małysza, bo czekanie na olimpijski medal jest frustrujące i bardzo się dłuży. Gdy nie idzie, atmosfera gęstnieje. W kibicach kipi niedosyt, sportowców uwiera gorset oczekiwań, gazety mają używanie. Znamy to aż za dobrze, choćby z poprzednich zimowych igrzysk w Turynie, gdzie przez kolejne dni medale nie chciały wpaść w polskie ręce, aż wreszcie, za pięć dwunasta, honor uratowali Justyna Kowalczyk i Tomasz Sikora.
W Vancouver, jeśli chodzi o Małysza, nadzieje były umiarkowane. Przeważała ciekawość, czy mistrza z Wisły stać jeszcze na zryw, czy ten luźny i refleksyjny styl bycia (całkiem przecież niemałyszowy, bo mistrz poza skocznią zwykle bywał spięty jak agrafka) brać za pomyślną wróżbę. Okazało się, że Małysz jest mocny jak dawniej. Wymknął mu się tylko Simon Ammann; zafundował wszystkim powtórkę z igrzysk w Salt Lake City. Trzeba podziwiać szwajcarskiego skoczka, bo trzykrotne złoto olimpijskie daje miejsce w historii między największymi sławami sportu, ale trzeba też podziwiać Małysza – za upór i cierpliwość w poszukiwaniu zaginionej formy i za to, że odnalazł ją w momencie najważniejszej próby. To w końcu cecha mistrzów. I nie ma co dziwić się jego zaszklonym oczom, najpierw po tym, jak już wiedział, że medal ma w kieszeni, a potem podczas dekoracji.
Małysz jest bowiem mężczyzną po przejściach. W ostatnich sezonach nieraz wpadał w czarną dziurę, coraz częściej słyszał: umarł król. Nie wygrał ważnych zawodów od prawie trzech lat, miejsca na podium zdarzały się od święta. Złoty medal olimpijski pozostał jego jedynym sportowym niespełnieniem, więc zakasał rękawy i zdał się na mądrość fińskiego trenera Hannu Lepistoe. Ich drogi zeszły się po raz pierwszy w 2006 r., gdy w polskiej kadrze szukano sposobu na pozbycie się czkawki po Austriaku Heinzu Kuttinie – trenerze młodym, ambitnym i z alergią na krytykę. Lepistoe ze swoją siłą spokoju wydawał się idealnym kandydatem, ale Małyszowi nie od razu się spodobał.
Całe dorosłe życie Fina kręciło się wokół skoków i Małysz obawiał się, że trener na siłę będzie próbował dopasować go do któregoś ze swoich schematów. Tymczasem Lepistoe okazał się człowiekiem otwartym, umiejącym słuchać. Nie dawał rozkazów, tylko radził i z tej współpracy urodził się złoty medal Małysza na mistrzostwach świata w Sapporo w 2007 r. Kolejny sezon był jednak nieudany, trener wziął na siebie błędy popełnione w czasie przygotowań i musiał odejść. Małysz żałował, że nie zrobił nic, by go zatrzymać, ale ponieważ marazm na skoczniach trwał, najpierw udał się do Lepistoe na korepetycje, a wkrótce Fin został jego osobistym trenerem. Im było bliżej do olimpijskich konkursów w Vancouver, tym częściej trener powtarzał, że forma jego podopiecznego idzie w górę, będzie liczył się w walce o medale i słowo stało się ciałem.
Ofiary pogody
Skoczkowie narciarscy zwykle mają najwięcej powodów do narzekania na pogodę, ale w Vancouver i okolicach jak na razie grono pokrzywdzonych jest większe. Organizowanie zimowych igrzysk olimpijskich w miejscach, gdzie aura zwykle kaprysi, ma tradycję bogatą i niewytłumaczalną. Wybór Vancouver położonego między oceanem a górami był pomysłem malowniczym, acz niezbyt rozsądnym. Zaraz na wstępie pogoda zatraciła umiar, z wyrzutem w niebo patrzyli alpejczycy, snowboardziści, biathloniści i biegacze. Zima zwieziona ciężarówkami z wysokich gór nie chciała się trzymać. Z gór schodziła mgła, chmury otulały stoki, wiało ciepłym wiatrem, a jak padało, to i śniegiem, i deszczem. Odwoływano konkurencje alpejskie i snowboardowe, nad trasami unosił się zapach błota i zgniłego siana. Organizatorzy musieli oddać kilka tysięcy biletów na snowcross, bo miejsca stojące dla kibiców zamieniły się w bagno. A to może być dopiero początek przymusowej zmiany planów i finansowych strat.
Pierwszymi ofiarami wybryków natury stali się biathloniści, a wśród nich niestety Tomasz Sikora. On nie lubi biegać po mokrym śniegu, strzela pewnie tylko wtedy, gdy ma sterylne warunki, a na trasie niedzielnego sprintu zacinał śnieg z deszczem i na strzelnicy z trudem można było dostrzec tarczę, a co dopiero trafić w odległy o 50 m czarny punkt o średnicy 11,5 cm. Pudła Sikory w pozycji stojącej zamieniły się w dwie rundy karne, rundy karne zamieniły się w minutę straty, na ostatnich kilometrach biegu stracił jeszcze minutę z okładem, bo narty grzęzły w torach zasypanych mokrą breją.
Źle się to wszystko ułożyło, bo przy ogniu sprintu można upiec kilka pieczeni. Przede wszystkim określić pozycję na starcie do biegu pościgowego (na 12,5-km trasę zawodnicy ruszają z zachowaniem różnic czasowych z mety sprintu). Poza tym, w ostatniej konkurencji indywidualnej, biegu masowym, prawo udziału ma tylko 30 zawodników – stawkę 15 najlepszych z klasyfikacji generalnej Pucharu Świata (Sikora jest 18) uzupełnia 15 z najlepszymi wynikami na igrzyskach. Marnym pocieszeniem dla Sikory jest to, że w sprincie za towarzyszy niedoli miał elitę tej profesji, na czele z Ole Einarem Bjoerndalenem. Norweg, najlepszy biathlonista w dziejach, przyjechał do Vancouver z misją doniosłą historycznie i prywatnie, mianowicie zrzucenia z tronu króla sportów zimowych rodaka Bjoerna Daehlie, wielkiego biegacza. Daehlie osiem razy zdobywał mistrzostwo olimpijskie, a Bjoerndalen przed Vancouver pięć. Wielkie plany Norwega zachwiały się już podczas pierwszej wizyty na strzelnicy. Jeszcze nie padało, wiatr nie hulał, a Bjoerndalen pudłował jak debiutant i przed kolejnymi konkurencjami, podobnie jak Sikora, mocno skomplikował sobie życie. Trener Roman Bondaruk w takich sytuacjach filozoficznie puentuje: to jest biathlon.
Pogoda utrudniła także start innej polskiej gwiazdy. Nie udało się Justynie Kowalczyk zrealizować wymarzonego scenariusza w pierwszym olimpijskim występie. Wbrew temu, co myślała cała Polska, narzekanie na trasę i podkreślanie klasy rywalek nie było tylko zasłoną dymną. Być liderką Pucharu Świata i najlepszą zawodniczką sezonu to jedno, ale ścigać się na nielubianym dystansie, a do tego jeszcze techniką, która nie jest najmocniejszą stroną Polki – to zupełnie co innego. Kowalczyk brała nawet pod uwagę wycofanie się ze startu, bo wyścig po oblodzonej i stromej trasie uważała za kuszenie pecha, ale jednak stanęła do walki. Za metą wyczerpana padła na śnieg, więc niech nikt nie ma wątpliwości – dała z siebie wszystko. Zresztą inaczej nie potrafi. Podium było jednak za daleko. Okazało się, że podział biegaczek na Justynę Kowalczyk i resztę to nadużycie, ale na szczęście na jednym starcie igrzyska się nie kończą.
Fatum nad igrzyskami?
Wszystkie radości i wydarzenia pierwszych dni igrzysk utonęły jednak w żałobie po śmierci gruzińskiego saneczkarza Nodara Kumaritaszwilego. Miał 21 lat, debiutował na igrzyskach. Kwalifikację olimpijską zdobył podczas zawodów ostatniej szansy we włoskiej Cesanie. Zajął tam 28 miejsce, a przepustkę do Vancouver Międzynarodowy Komitet Olimpijski zapewniał każdemu z pierwszej trzydziestki.
Saneczkarze to ludzie z zaniżoną zdolnością do oceny ryzyka, ale tor w Whistler owiany był wśród nich złą sławą. Wypadki zdarzały się tutaj już wcześniej, panowanie nad sankami tracili zawodnicy bardziej doświadczeni i utytułowani od młodego Gruzina. Do czasu złe wrażenia z jazdy maskowali czarnym humorem. Jeden z zakrętów ochrzcili „50/50”, bo tak ocenili szanse pokonania go bez problemów, inny – „drgawki”. Pierwszy niebezpieczeństwo po imieniu nazwał Amerykanin Tony Benshoof. Po zjeździe lodową rynną w dół powiedział: „jestem pewny, że prędzej czy później ktoś tu zginie”. Pojawiały się głosy, że tor został zaprojektowany odwrotnie niż każe sztuka – im bliżej mety, gdzie sanki osiągały maksymalne prędkości, tym zakręty były ciaśniejsze. Nawet szef federacji saneczkarstwa Josef Fendt uważał, że coś jest nie tak, skoro w teorii saneczkarze mieli tu rozpędzać się co najwyżej do 130 km/h, a w praktyce mknęli o 20 km/h szybciej. Po tragedii nabrał jednak wody w usta i twierdził, że dyskusji nie należy sprowadzać do toru w Whistler, ale do obiektów dopiero planowanych. Na tym, który ma powstać na kolejne igrzyska, w Soczi, będzie można się rozpędzić maksymalnie do 130 km/h – prędkości uważanej przez saneczkarzy za granicę rozsądku.
Tor bez instynktu
Branżowe autorytety twierdziły, że winę za wypadek ponosi jednak Kumaritaszwili. Wskazywano jego niewielkie doświadczenie – w ciągu dwóch lat wystartował tylko w pięciu zawodach Pucharu Świata. Gospodarze bronili się też twierdząc, że każdy z zawodników zajmujących w klasyfikacji generalnej PŚ miejsce 30 i niższe mógł skorzystać z tygodnia dodatkowych treningów w Whistler Sliding Centre. Nikt nie przyjechał.
Wrażenie, że tragedia nie wywołała u organizatorów żadnej refleksji, zatarto zmieniając profil zakrętu, na którym Gruzin stracił kontrolę nad sankami, podwyższając bandę ochronną w miejscu, gdzie wyleciał z toru i uderzył w metalowy słup, a w końcu przesuwając start nieco niżej, na trzeci zakręt. W czasie zawodów wypadków udało się uniknąć, ale tragedia Kumaritaszwilego stała się dla obrońców zdrowego rozsądku okazją do uderzenia na alarm. Ich zdaniem nie ma przypadku w tym, że program zimowych igrzysk wzbogacany jest o dyscypliny, które efektownie wyglądają w telewizji, ale uczestnikom grożą śmiercią lub kalectwem.
Trzeba jednak pamiętać, że sportowców nikt nie sadza siłą na sanki ani nie przypina nart i rzuca na lodowe góry. To organizatorzy muszą myśleć naprzód i przygotować się na wypadek, gdyby zawodnikom zabrakło rozumu, instynktu samozachowawczego albo umiejętności. W Whistler Sliding Centre niestety tak się nie stało.