Zły czyn dopadł cię jak nagła choroba. Zaraził cię nóż w twojej dłoni, rewolwer, który wycelowałeś w innego człowieka, pięść, którą zadawałeś ciosy. Skierowano cię do wrocławskiego zakładu karnego przy ul. Kleczkowskiej. Kiedyś pewien oczytany i przewrotny skazaniec w liście do dziennikarza nazwał to więzienie Diabelską Górą. Chorych na gruźlicę bohaterów „Czarodziejskiej Góry” Tomasza Manna izolowano w sanatorium Berghof w alpejskim Davos. Tam pokonywali kolejne piętra wtajemniczeń i skupieni na wsłuchiwaniu się we własny organizm nawet nie zauważyli momentu, kiedy świat ludzi zdrowych przestał mieć znaczenie, właściwie już nie istniał.
Na Diabelskiej Górze, wśród półtora tysiąca dotkniętych lżejszymi przypadłościami – złodziei, włamywaczy, malwersantów – odnalazłeś ze trzystu podobnych do siebie, nieuleczalne przypadki, czyli tych, którzy zadali innym śmierć. Dla nich świat poza kratami też już nie istniał. Liczył się tylko rytm dnia: śniadanie, obiad, kolacja. Spacer, gimnastyka, telewizor. Rozmowy pod celą. Czasem widzenia z bliskimi. I chroniczne poczucie pustki.
Skupiłeś się na sobie. Dniami i nocami rozmyślasz o niezasłużonej krzywdzie, która cię spotkała. Psychologowie określają twój stan syndromem wyparcia. Winisz wszystkich poza sobą. Nie ty trzymałeś nóż, nie ty zadawałeś ciosy. A nawet jeśli to byłeś ty, wszystko działo się poza twoją wolą. Jeżeli na początku kłamałeś, przekonując do swojej wersji, teraz już nie kłamiesz – wierzysz w nią coraz mocniej.
Przeszłość
Koreańczyka (dożywocie z możliwością warunkowego zwolnienia po 35 latach) na Diabelską Górę wysłano w 1998 r. za zastrzelenie pięciu młodych mężczyzn. Kucharza (dożywocie z warunkowym po 25 latach) w 2002 r. za oderżnięcie głowy człowiekowi na wrocławskiej ulicy. Przewodnika (dożywocie z perspektywą minimum 25 lat) w 2004 r. za zamordowanie i utopienie w stawie dwóch kobiet i mężczyzny narodowości ukraińskiej. Złotnika (25 lat więzienia) w 2005 r. za porwanie i otrucie amfetaminą mieszkańca miasta Turek. Małolata (12 lat więzienia) w 2004 r. za pobicie ze skutkiem śmiertelnym 32-letniego mężczyzny.
Koreańczyk (42 lata) jest obywatelem Federacji Rosyjskiej. Był tam oficerem armii (wciąż jestem żołnierzem – podkreśla). Urodził się w jednej z republik radzieckich w Azji Środkowej, mieszkał pod Moskwą. Do Polski przyjechał w 1998 r. i od razu zaplątał się w wojnę, jaką prowadzili w okolicy Zgorzelca dwaj mafijni bossowie: Carrington i Lelek. W wymianie ognia zginęło wtedy trzynaście osób. Pięć ofiar zapisano na konto Koreańczyka. Przeszłość wypiera po swojemu. Czy zabił? – Powiem tak: nie zabiłem nikogo, kto nie chciałby zabić mnie. Nie zabiłem niewinnych – mówi niezłą polszczyzną ze wschodnim zaśpiewem. Przywołuje wskazówkę, jaką przekazał mu kiedyś ojciec: noś w sercu Boga, to strażnik twojego sumienia. Koreańczyk nosi więc w sercu prawosławnego Boga i – tego jest pewien – sumienie ma czyste.
Kucharz (56 lat) jest w swoich oczach niewinny. Nie on podjechał nocą białym Polonezem pod jedną z wrocławskich knajp. Nie on czekał, aż na ulice wyjdzie jeden z gości. Nie on podbiegł do niego i nożem podciął mu gardło tak silnie i fachowo, jak po uderzeniu mieczem. W prawdziwym życiu był rzeźnikiem, a potem kucharzył we wrocławskich restauracjach. Kiedy o tym wspomina, rozmarza się: – Pracowałem w najlepszym lokalu w Polsce. Moja specjalność: kuchnia śródziemnomorska. Zniszczył go pewien recenzent kulinarny wrocławskiej gazety. Napisał, że pstrąg był śmierdzący. Kucharza zwolniono. Popadał w coraz to nowe kłopoty, a wkrótce oskarżono go o morderstwo. Prasa pisała, że zabił na zlecenie, za pieniądze.
Przewodnik (28 lat) mieszkał pod Zgorzelcem, wraz z kolegą podjął się przeprowadzenia do Niemiec przez zieloną granicę trójki Ukraińców. Nie udało się, poziom wody w Nysie był za wysoki. Wtedy, według sądu, powstał plan zamordowania i obrabowania uciekinierów. Zawieźli ich nad stawy. Zatłukli kijami baseballowymi. Zwłoki wrzucili do wody. Ofiarom zabrali 450 euro i 1200 dolarów. Noc po zabójstwie spędzili w dyskotece. Przewodnik miał wtedy 22 lata, jego wspólnik – 20. – Wyszło to przez narkotyki, byłem uzależniony – mówi dzisiaj Przewodnik. – Ale zbrodnia to zbrodnia, dla korzyści jej się dopuściłem.
Złotnik (36 lat) pracował w firmie jubilerskiej. Nigdy nie był za nic karany, nawet mandatem. Ale zaplątał się w złą znajomość. I tak się wszystko potoczyło, że oskarżono go o udział w porwaniu i otruciu amfetaminą pewnego mieszkańca miasta Turek. Proces miał charakter poszlakowy. Złotnik wciąż nie może pogodzić się z wyrokiem skazującym. – Ofiary nie znałem, nie wskazano żadnego motywu, dla którego miałbym uczestniczyć w zabijaniu. Nie rozpoznał mnie żaden ze świadków, chociaż widzieli z bliska prawdziwych sprawców. Nie sprawdzono nawet alibi, jakie im przedstawiałem. I teraz Złotnik uważa się za ofiarę polskiego systemu sprawiedliwości. Wciąż wierzy, że uda mu się doprowadzić do wznowienia procesu. Pisze kolejne skargi. Nie chce spokornieć. W jego więzienne akta wpisano, że jest osadzonym roszczeniowym. A taka adnotacja nie ułatwia życia za kratami.
Małolat (25 lat, miał 19, kiedy zabił człowieka) niczemu nie zaprzecza. Tak, wziął wraz z kolegą udział w bójce. Tak, pobił pewnego mężczyznę (klienta – jak określa ofiarę). Tak, tamten tego nie przeżył. Ale w gruncie rzeczy zabijał inny Małolat, pijany i agresywny. Bo kiedy pił, nie umiał zapanować nad nerwami. To nie on jest winien, to gorzała.
Przyszłość
Przyszłości nie widać, przysłania ją gęsta mgła. Jedynie Małolat czuje powiew wolności, bo odsiedział ponad połowę zasądzonej kary. Odbył już pierwszą wokandę (posiedzenie sądu penitencjarnego w sprawie warunkowego przedterminowego zwolnienia). – Powiedzieli, że za wcześnie na wyjście. Małolata to nie martwi, za trzy miesiące ponowi prośbę. Co zrobi ze swoim życiem, kiedy go wypuszczą? – Nie będę pił, a to gwarancja, że tu już nie wrócę – zarzeka się.
Przewodnikowi pierwsza wokanda – wyliczył to dokładnie – przysługuje w 2029 r. Jak dożyje, będzie miał 47 lat. Od razu go nie wypuszczą. Zaliczy jeszcze przynajmniej kilka wokand. Wyjdzie po pięćdziesiątce. Z dzisiejszej perspektywy to jakaś mroczna starość. – U mnie wszystko jest odległe – zauważa. Wolność ciągnie go jak magnes. – Pewnie miałbym tam coś do zrobienia – mówi tajemniczo. Ale co będzie miał do zrobienia najwcześniej za 19 lat? Świat, do którego wróci, będzie ulepiony na nowo. Czy mama, do której czasem dzwoni, a ona płacze w słuchawkę, zaczeka? Tego w głębi duszy się boi. Do strachu wstyd się przyznać.
Koreańczyk to twardziel, nikt go nie odwiedza, on do nikogo nie telefonuje, nawet listów do rodziny nie pisze. Tak postanowił. – U nas, jeżeli ktoś tonie, to tonie sam. Nie mogę przekładać mojego bólu na ich głowy. Przyjdzie czas, wszystko im wyjaśnię. Z polskiej tiurmy żywy pewnie nie wyjdzie, ma takie przekonanie. Dlatego stara się, aby przenieśli go do więzienia w Rosji, bliżej swoich. – Nie dają zgody, ot polski sąd...
Złotnik wciąż się szarpie, dobija swojej prawdy. Uznał, że ma dwa wyjścia: – Albo się powieszę, albo mnie stąd wypuszczą. Napisał skargę do Strasburga, odrzucili. Wystąpił do kilku ambasad o zmianę obywatelstwa. Odpowiedzi nie nadeszły. Jego siostra wyszła za marynarza, mieszka w Turcji. Pisze stamtąd prośby do polskich dziennikarzy, aby zajęli się sprawą brata, bo ten siedzi niewinnie. Jeśli ona wciąż bratu wierzy, dlaczego inni nie chcą mu zaufać? Złotnik, którego perspektywą są dwa wyjścia, wie, że wszystko jedno, z którego skorzysta, i tak wolność osiągnie.
Tylko Kucharz (który nie przyznaje się do odciętej głowy) nic nie mówi o planach na przyszłość. – Ja nie mam ani przeszłości, ani przyszłości. Co mam? Wstyd, że jestem tu, gdzie jestem. I wstyd, że już stąd nie wyjdę.
Teraźniejszość
Tu i teraz Kucharza to ludzie, którzy tworzą tło i wciąż się zmieniają. Jeden wyjdzie, drugi wdepnie na krótko. Być może Kucharz wolałby siedzieć z takimi jak on długodystansowcami. Teraz trafił mu się krótkodystansowiec szczególny. Wielki jak szafa, ze dwa metry w górę, bogaty z domu, paczki wciąż dostaje wypasione. Ale monotonny, nic tylko o wódzie i panienkach. Kucharz ma szersze horyzonty. Potrawy śródziemnomorskie, klienci z najwyższej półki, taką miał w życiu rolę. Jeździł Mercedesem z 1986 r., smok prawdziwy, palił 20 litrów. Ale dojechał wszędzie, nawet do Wiednia. Kucharz chodził tam po knajpach, podglądał, jak karmią, jak podają. Nabrał przekonania, że powodów do kompleksów brak.
Rodzinę odciął od siebie. Dwie byłe żony, troje dorosłych już dzieci – z nikim nie utrzymuje kontaktów. Sporo czyta. Ostatnio wertuje pismo „Jachting”. Nie żeby był jakimś zapalonym żeglarzem. Nigdy tego nie robił. Tam są artykuły działające na wyobraźnię. Podróże, oceany, wyspy.
Koreańczyk czyta naprawdę. W Rosji nauczyli go sztuki szybkiego czytania. Pasjonuje go historia, a szczególnie przeszłość Skandynawii. Uważa, że przypominają Chińczyków filozofią, że nie ma takiego problemu, którego nie da się rozwiązać. Polską historię dobrze poznał. – Wy żyjecie zawsze dniem wczorajszym, świętujecie porażki – zauważa i poucza: – Trzeba żyć dniem dzisiejszym i świętować zwycięstwa. Rosjanie tak żyją i zawsze zwyciężają.
Zapytany o Katyń, denerwuje się: – Co ja mam z Katyniem? Po co mnie o Katyń pytać? Jestem rosyjskim patriotą. Jego historycznym idolem jest Leonid Breżniew. Szanuje też Piotra I (– Nagubił więcej ludzi niż Stalin, nigdy nie da się bez ofiar dokonywać skoku cywilizacyjnego). A Stalin? To mąż stanu, który przeprowadził Rosję ze stanu agrarnego w industrialny, ludzi przy tym nagubił, ale inaczej nie mógł. Najgorzej w historii Rosji zapisali się Mikołaj II i towarzysz Gorbaczow. Doprowadzili do rozpadu państwa. Nie byli dostatecznie mądrzy i dostatecznie silni.
Koreańczyk wypełnia swoje dni lekturami, sportem (na spacerniku uprawia jogging) i religią. Brakuje mu mszy prawosławnych, dlatego chodzi na spotkania świadków Jehowy, czyta tam Biblię, świadkowie nic nie narzucają, jemu to pasuje.
Młodzi – Przewodnik i Małolat – chodzą do więziennej szkoły. Jeden uczy się na elektryka, drugi w maju będzie zdawał maturę. – Trzeba coś działać – mówi Przewodnik. Łatwo wpaść w depresję, głowa myśli cały czas. Wtedy siedzi się dwa razy ciężej.
Przykładem ciężkiego siedzenia jest Złotnik. – Jestem tak zdesperowany, że nie wiem. Krew mnie zalewa – wybucha. A najgorzej dokucza mu myśl, że poza jednym wychowawcą, panem Grzesiem, inni go nienawidzą. – Jak może nas resocjalizować ktoś, kto nas nienawidzi?
Nie nawiązują przyjaźni z braćmi w siedzeniu. Wiedzą, że to bezcelowe, w tych warunkach nigdy nic nie odbywa się bezinteresownie. Można z kimś pogadać, nawet połączyć się na jakiś czas bliższą relacją (jak to czasem w kryminale bywa między facetami), ale to jedynie błahe znajomości. Człowiek na Diabelskiej Górze jest skazany na samotność.
Ofiary
Z czynami, za które tu trafili, wciąż nie potrafią się rozliczyć. Psycholog powiedziałby, że to osobnicy chwiejni emocjonalnie, z zaburzonym ego i skłonnościami psychopatycznymi. Są przeciwieństwem typu mimowolnego sprawcy. Ten żyje w nieustannym poczuciu winy, dla nich wina to pojęcie bez treści.
Przewodnik ma kłopot z określeniem narodowości swoich ofiar. Byli Ukraińcami, on nazywa ich Rosjanami. Więzienna psycholog doradzała mu, by wystąpił do sądu o adresy rodzin tych osób, żeby mógł im wysłać przeprosiny. I żeby zrobił to od siebie, z głębi serca. Nie wystąpił jednak o te adresy. – No bo co napisać? Przeprosić, wydaje mi się, że nie wystarczy. Zabrało się komuś najbliższą osobę.
Koreańczyk nikogo przepraszać nie będzie. Perspektywa na życie kończy mu się każdego dnia o godzinie 18. Wyrzuca z siebie tęsknoty, marzenia i winę. – Jestem Rosjanin i do tego nie najtwardszy, 80 proc. Ruskich to twardzi ludzie. Nas można zabić, ale nie można upokorzyć. Tutaj każdy widzi we mnie ostatnią swołocz. Bo jestem Rosjanin i zabójca.
Małolat o swojej ofierze wspomina bez żalu. Życiem pokierował przypadek, akurat się złożyło, że tamten stanął na drodze. Czy czegoś żałuje? – Szkoda tych lat i tego bólu sprawionego rodzicom.
Złotnik jako ofiara sądowej pomyłki nie ma kogo przepraszać. Tym bardziej że córka ofiary nie rozpoznała w nim sprawcy.
A Kucharz? Kucharz jest niewinny. Chociaż świadkowie zeznali inaczej, to nie jego ręka trzymała nóż i podrzynała gardło.
Większość więźniów prosiła o nieujawnianie ich imion i nazwisk. Pseudonimy, pod którymi występują w tekście, pochodzą od autora i nie są tożsame z tzw. ksywkami nadanymi im przez środowisko.
Prezentowane fotografie pochodzą z cyklu „Blow up” (Powiększenie). Całość autorka pokazywała m.in. we wrocławskiej galerii Entropia, wystawa wkrótce trafi do galerii FF w Łodzi.
Agnieszka Prusak jest malarką, ilustratorką, fotograficzką. We wrocławskim Ośrodku Kultury i Sztuki organizuje projekty społeczno-kulturalne, m.in. plenery i warsztaty malarskie dla niepełnosprawnych dzieci. Prowadzi też autorski projekt plastyczny w Zakładzie Karnym Nr 1 we Wrocławiu, gdzie wykonała prezentowane zdjęcia.