Robinson, lat 54, amerykański astronauta ubrany w firmową kurtkę NASA, we wsiach i miasteczkach ma misję przybliżania kosmosu Ziemianom. Wielka amerykańska furgonetka zatrzymuje się pod biblioteką, pod salą gimnastyczną, pod namiotem wioski garncarskiej, Stephen włącza laptop, puszcza film z wyprawy wahadłowca Endeavour na Międzynarodową Stację Kosmiczną. Podstawówki mają zagadnienia do astronauty zapisane w zeszytach, recytowane, ale czasem klasowy mądrala zapyta z głowy o taki techniczny konkret, aż tłumacz milknie z braku słów; Stephen uważa, że dzieci w Polsce są bystre i pewne siebie. W kosmosie Stephen był cztery razy, a w Polsce dwa – mówi, że im dłużej się w tych miejscach przebywa, tym ciekawiej.
***
Wszyscy są trochę speszeni; w maleńkiej bibliotece w Lubiczu Dolnym Stephen Kern Robinson wychodzi w otwartą przestrzeń, ma robota o długich ramionach, buduje nowe pomieszczenie na stacji kosmicznej – takie z wielkim oknem, przez okno widać, jak słońce wschodzi co półtorej godziny, panuje symfoniczny spokój, a w dole Ziemia w kolorze zielonym. Wszystkie kraje widać, mówi Stephen, Polskę także. Astronauci jak dzieci bawią się nieważkością, ścigają unoszące się w przestrzeni krople wody, na obiad jedzą tortille z omastą z tubki, o smaku syntetycznie zgodnym z naturalnym, niepilnowana tortilla żegluje pod sufitem kajuty; biblioteka parska śmiechem. To ja, mówi Robinson, pokazując siebie na filmie; biblioteka parska grzecznościowo. Osiem milionów kilometrów, mówi Stephen, tyle ostatnio przebyłem.
Będziesz mną, mówi Robinson, i wyciąga z widowni chłopaka, żeby mu pokazać, jak to jest, gdy startuje amerykańska rakieta kosmiczna, chłopak jest niechętny, zapiera się w krześle; sala parska.