Społeczeństwo

Razem pójdziemy do nieba

Razem pójdziemy do nieba. Rodzinne samobójstwa

Unsplash
41-letnia Teresa, mieszkanka Opola, podała dwojgu swoim dzieciom przepisane dla niej środki nasenne i uspokajające. Zażyła je także sama. Przeżyła, bo wzięła za małą dawkę. Dzieci – nie.
Mirosław Gryń/Polityka

Tekst został opublikowany w „Polityce” w czerwcu 2010 r.

Przywykliśmy myśleć, że bieda, przemoc, szaleństwo, samobójcze śmierci zdarzały się w tragicznych życiorysach wojennych. Ale one dzieją się zawsze, być może częściej niż w wojnę, kiedy ludzie – jak twierdzą specjaliści – są jakby odporniejsi na stresy, bardziej cenią życie wśród masowego wojennego umierania.

W Polsce liczba osób odbierających sobie życie jest co roku porównywalna z liczbą ofiar wypadków drogowych. Samobójstwa rozszerzone lub poagresyjne, jak je się również określa, nie są wydzieloną grupą w liczbie statystycznie notowanych. Nie zdarzają się one tak często jak „normalne”, ale budzą szczególną grozę przez fakt, że popełniający je zabijają też najbliższe sobie osoby.

Psychiczny schemat działania w akcie samobójczym jest podobny. Stan świadomości u człowieka, który podnosi na siebie rękę, zawęża się jak w widzeniu przez lunetę. Jest on impregnowany na wszelkie argumenty, odrzuca wszelkie próby kompromisu z samym sobą. Wszystko, co jest nim i wokół niego, jest piekłem. Jedyne wyjście to śmierć.

Samobójca nie myśli o niej jako o czymś nieodwracalnym. To tylko ucieczka. Odejść, zniknąć, nie czuć, nie wiedzieć, nie myśleć. Najbliżsi – rodzice, dzieci, małżonkowie, stają się niewidzialni i niebyli, tak jak wszystko, co dotąd było ważne.

Samobójca „rozszerzony” najbliższych nie traci z oczu, przeciwnie – są dla niego jaskrawo widoczni. Jak uciekać samemu? To niemożliwe, trzeba zabrać ich ze sobą. Zabić? Nie, to tylko sposób ucieczki. Nie morderstwo, krzywda wyrządzona najbliższym, ale ratunek także dla nich. Uciekając wspólnie ochronią ich przed cierpieniem.

Mamo, nie rób tego

Samobójstw rozszerzonych dokonują zarówno mężczyźni jak kobiety. Ofiarami tych drugich są najczęściej dzieci, mężczyzn zaś – również inni członkowie rodziny: żony, rodzice, teściowie. Matki zabijają zwykle wszystkie dzieci, chyba że któreś, starsze, niezaskoczone, zrozumiawszy, co się dzieje, zdoła uciec.

Ewa z Warszawy zabrała dwoje dzieci do parku. Tam podcięła nożem gardło trzyletniemu Łukaszowi, mówiąc, że zaraz pójdą we trójkę do nieba. Dziewięcioletni Sebastian wyrwał się matce. Jestem jeszcze za mały, żeby iść do nieba, powiedział potem na przesłuchaniu psychologowi. Na widok tryskającej krwi matka jakby się opamiętała. Przesiedziała całą noc w parku z dzieckiem, które nie wykrwawiło się tylko dlatego, że było wówczas bardzo zimno, i rano zaniosła je do szpitala. Stan chłopca był bardzo ciężki, ale lekarzom udało się go uratować.

Podobnie dziesięcioletni syn kobiety z Nowej Huty zdołał uciec z mieszkania, w którym matka odkręciła kurki z gazem i powiedziała szóstce dzieci – urodziłam was, więc umrzemy razem. Chłopiec zaalarmował sąsiadkę, że mama chce ich otruć, a ta wezwała policję, która zdążyła wszystkich uratować. Dzieci umieszczono w sierocińcu. Najczęściej jednak wszystkie giną, jak choćby we wsi Młynne, gdzie matka udusiła czterech synów, od półtora do ośmiu lat.

Zamiar zabicia bliskich powstaje najczęściej równocześnie lub po decyzji odebrania sobie życia. Prawdopodobnie sprawca żyje jakiś czas z taką myślą. Często przygotowuje się. Czeka, aż nikogo nie będzie w domu, a dzieci zasną. Jeśli chce, żeby też zasnęły, ale na wieki, skłania je, by połknęły na przykład środki nasenne, podając jakiś płyn do popicia tabletek. Przygotowuje zawczasu poduszkę, sznurek, nóż.

Ale czasem działają impulsywnie, duszą nagle gołymi rękami, zabijają tym, co wpadnie im w rękę. Matka dwumiesięcznego dziecka z Tychów wlała mu do gardła wrzątek z czajnika, mały umarł w męczarniach. Ojciec z Kutna, który zamordował trzech synów, zadał najstarszemu, który właśnie kąpał się w wannie, całą serię ciosów nożem, choć już pierwszy z nich pozbawił go życia.

Działają jak w amoku. Często doznają przypływu wielkiej siły. Sąsiedzi kobiety, która zabiła szesnastoletniego Jarka, dziwili się, jak drobna, szczupła osoba mogła to zrobić synowi, który nie spał. Słyszeli, jak krzyczał „mamo, nie rób tego”, ale skąd mogli przypuszczać, że za drzwiami rozgrywa się tragedia.

Jarek był świadom tego, co zamierzała. Przed laty już raz próbowała otruć swych dwóch synów. Młodszego nie uratowano. Jarek przeżył. Podobno wtedy powiedziała: „co zaczęłam, kiedyś dokończę”. Trafiła do szpitala psychiatrycznego, po półrocznej kuracji uznano, że nie jest niebezpieczna. Mąż i sąsiedzi wybaczyli jej pierwszą zbrodnię. Była spokojna, bardzo dbała o Jarka, o dom, wszyscy ją lubili. Nastąpił jednak gwałtowny nawrót agresji.

Prof. Tadeusz Hanausek z Uniwersytetu Jagiellońskiego twierdzi, że w taki nagły sposób może się ujawnić choroba. Zjawia się jak wybuch, to tzw. paragnomen Brzezickiego.

Większość samobójstw rozszerzonych popełniają osoby w ciężkich depresjach psychotycznych. Mogą im towarzyszyć omamy, halucynacje wzrokowe i słuchowe, które każą matce np. zabierać dzieci do nieba, bo tu, na ziemi, czyhają na nie diabły i potwory. Zdawać by się mogło, że otoczenie osób z rozpadającym się stanem świadomości powinno spostrzec zapowiedzi nieszczęścia. I tak bywa w istocie. Mieszkanka Józefowa, która podcięła gardła dwojgu swoim dzieciom, skarżyła się teściowej, że czegoś się boi, panicznie zwłaszcza szpitala. Członkowie najbliższej rodziny widzieli, że przyszli zabójcy są smutni, wyobcowani, nie na tyle jednak, żeby przewidzieć tragedię.

S.O.S.

Jak niemal wszyscy samobójcy „zwyczajni”, ci z rozszerzeniem wysyłają, bywa, sygnały „ratujcie mnie”. Matka Tymoteusza, Agnieszka, ugodziła syna nożem prosto w serce, potem ułożyła na boku, starannie przykryła kołdrą i siedziała przy nim wiele godzin. Uprzednio wzywała policję, informując, że mąż jest pijany i awanturuje się, co nie było prawdą i wyglądało na wołanie o pomoc.

Ale bardzo często zapowiedzi tragedii nie ma albo są mało widoczne. Sąsiedzi, znajomi, rodziny sprawców są zwykle zszokowani faktem, że byli oni spokojnymi ludźmi, oddanymi rodzinie, nad życie kochającymi dzieci. Za swoje córki krwi by dał sobie utoczyć – mówiła szwagierka o mężczyźnie z Pęczelic, który ciosami w czoło zabił młotkiem trzynastoletnią córkę, a żonie i dwóm pozostałym omal nie rozłupał czaszek.

Mieszkanka Kasiny Wielkiej, która udusiła dwoje małych dzieci, była również spokojną, miłą osobą. Ją i jej męża uważano powszechnie za wzorowe małżeństwo. Jeździli w odwiedziny do rodziców, znajomych, zapraszali ich do swojego domu, wszyscy ich lubili. Teściowa Doroty z Józefowa, która poderżnęła gardła dwojgu dzieciom, twierdziła, że była ona synową, jaką można sobie tylko wymarzyć – cicha, spokojna i nadzwyczajnie dbała o dzieci.

Bardzo dobrą i cierpliwą matką była także Milena z Warszawy, której zarzucono utopienie trzyletniego Tomka. Ciało chłopca w wannie znalazła jego babcia. Na ścianach łazienki widniały napisy: „Mamo, ochrzciłam Tomka”, „Mamo, wybacz mi. Zabiłam Tomka”. Lekarze nie stwierdzili u Mileny choroby, a tylko nieprawidłową osobowość i niedojrzałość emocjonalną.

Podłożem samobójstw rozszerzonych mogą być bowiem również te cechy połączone z bardzo niską odpornością na stres i skłonnością do autodestrukcji w sytuacji wyimaginowanego lub realnego zagrożenia, niemożności spłaty kredytów, utraty pracy. Dotknięty tymi niepowodzeniami człowiek o słabej konstrukcji może w nich zobaczyć zapowiedź nędzy i śmiertelnej pułapki, w którą, jego zdaniem, wpada on i cała rodzina.

Motywem może być także zemsta. To przypadek mieszkańca Ługowa, ojca dwuletniego Miłosza. Matka chłopca oświadczyła, że opuszcza go i zabiera ze sobą dziecko. Pod jej nieobecność ojciec wywiózł je do lasu za wsią i powiesił na gałęzi. Potem zatelefonował do jego matki, że mały już nie żyje, a wkrótce i on życie zakończy. Kobieta wszczęła alarm, ale nie zdążyła zapobiec tragedii. Ciało chłopca wisiało już na gałęzi, obok powiesił się jego ojciec.

Odratowani rozszerzeni często próbują zrobić to znowu, wielokrotnie, do skutku. Mieszkanka Józefowa, która podcięła gardło dwojgu swoim dzieciom, pozbawiła się życia w taki sam sposób. Znaleziono ją z głębokimi ranami na szyi obok ciał córki i syna.

Z reguły jednak wybierają inny rodzaj śmierci niż ta, którą zadali. Zabijają nożem, potem wieszają się, podcinają sobie żyły albo wyskakują przez okno. Co szczególne, przeważnie w oddaleniu od ofiar. Większość samobójstw rozszerzonych ma miejsce w mieszkaniu, ale też w zabudowaniach gospodarczych lub w lesie. Gdy jest już po wszystkim, idą zabić się do innego pokoju, do łazienki, piwnicy, na strych. Zabierając bliskich w śmierć chcą ginąć inaczej niż oni. Jakby nie na ich oczach, choć ojciec z Kutna, wieszając się na klamce drzwi w łazience, musiał widzieć martwego syna, który jeszcze przed chwilą kąpał się w wannie. Nigdy nie ukrywają ciał ofiar, nie wynoszą ich poza miejsce śmierci, jak to często czynią zwyczajni zabójcy. Wierzą przecież głęboko w słuszność tego, co zrobili.

Ci, co nie zdążą

Czasem nie zdążą albo nie potrafią sami się zabić. Mąż matki Tymoteusza, która ugodziła go prosto w serce, zobaczył ją w łazience całą we krwi. Po wielu godzinach spędzonych przy martwym dziecku usiłowała się zabić. Obezwładnił ją i wezwał pomoc.

Odratowano również Milenę. Po uduszeniu Tomka podcięła sobie żyły, ale krew nie chciała płynąć, robiły się skrzepy. Jej matka, która wróciła do mieszkania, zastała ją jeszcze przy życiu. Nie rozumiała, co się stało. Odratowani twierdzą, że wcale nie zabili swych dzieci, są nielogiczni, wycofani albo niczego nie pamiętają.

Małżonkowie zrywają wszelkie kontakty z mordercami swych dzieci, lecz bywa też inaczej. Mąż kobiety, która w parku podcięła gardło małemu Łukaszowi i usiłowała to zrobić drugiemu synowi, najpierw – jak mówił – ją znienawidził. Ale zrobiło mu się żal żony. Odwiedzał ją w więzieniu, przynosił paczki. Przebaczył...

Polityka 23.2010 (2759) z dnia 05.06.2010; Ludzie i obyczaje; s. 96
Oryginalny tytuł tekstu: "Razem pójdziemy do nieba"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną