Tekst został opublikowany w „Polityce” w czerwcu 2010 r.
Przywykliśmy myśleć, że bieda, przemoc, szaleństwo, samobójcze śmierci zdarzały się w tragicznych życiorysach wojennych. Ale one dzieją się zawsze, być może częściej niż w wojnę, kiedy ludzie – jak twierdzą specjaliści – są jakby odporniejsi na stresy, bardziej cenią życie wśród masowego wojennego umierania.
W Polsce liczba osób odbierających sobie życie jest co roku porównywalna z liczbą ofiar wypadków drogowych. Samobójstwa rozszerzone lub poagresyjne, jak je się również określa, nie są wydzieloną grupą w liczbie statystycznie notowanych. Nie zdarzają się one tak często jak „normalne”, ale budzą szczególną grozę przez fakt, że popełniający je zabijają też najbliższe sobie osoby.
Psychiczny schemat działania w akcie samobójczym jest podobny. Stan świadomości u człowieka, który podnosi na siebie rękę, zawęża się jak w widzeniu przez lunetę. Jest on impregnowany na wszelkie argumenty, odrzuca wszelkie próby kompromisu z samym sobą. Wszystko, co jest nim i wokół niego, jest piekłem. Jedyne wyjście to śmierć.
Samobójca nie myśli o niej jako o czymś nieodwracalnym. To tylko ucieczka. Odejść, zniknąć, nie czuć, nie wiedzieć, nie myśleć. Najbliżsi – rodzice, dzieci, małżonkowie, stają się niewidzialni i niebyli, tak jak wszystko, co dotąd było ważne.
Samobójca „rozszerzony” najbliższych nie traci z oczu, przeciwnie – są dla niego jaskrawo widoczni. Jak uciekać samemu? To niemożliwe, trzeba zabrać ich ze sobą. Zabić? Nie, to tylko sposób ucieczki. Nie morderstwo, krzywda wyrządzona najbliższym, ale ratunek także dla nich. Uciekając wspólnie ochronią ich przed cierpieniem.
Mamo, nie rób tego
Samobójstw rozszerzonych dokonują zarówno mężczyźni jak kobiety.