Agencja wyjaśnia, że chodzi o to, aby agenci mogli w tym języku czytać, rozmawiać, a także poznać potrzebne im w realizacji zadań słownictwo, dotyczące m.in. „czynności śledczych, w tym legitymowania, zatrzymania, przeszukania, kontroli osobistej”.
Nie oszukujmy się, ważne, aby tego rodzaju czynności były przez agentów wykonywane po angielsku i z użyciem właściwego słownictwa. Zwłaszcza że, jak pokazuje praktyka, czynnościom tym poddawane bywają niekiedy nie te osoby, o które służbom chodzi. Wierzymy, że w wypadkach, gdy agenci ABW przez pomyłkę zjawią się o szóstej rano u niewłaściwej osoby w celu dokonania rewizji lub zatrzymania na 48 godzin, proste „sorry” pomoże rozładować nieprzyjemną atmosferę.
Niestety przedsięwzięcie napotyka istotne problemy logistyczne związane z koniecznością zachowania tajności przez uczestniczących w zajęciach funkcjonariuszy operacyjnych. Zdaniem fachowców, wspólne lekcje mogą doprowadzić do ich szybkiej dekonspiracji. „Nie wyobrażam sobie, że agenci, którzy pracują na co dzień w konspiracji, będą podjeżdżać do szkoły językowej jak gdyby nigdy nic”, oświadczył „Rzeczpospolitej” Janusz Krasoń, wiceprzewodniczący sejmowej komisji ds. służb specjalnych.
Istotnie, podjeżdżanie „jak gdyby nigdy nic” jest podjeżdżaniem zupełnie bez sensu, gdyż za bardzo zwraca uwagę. Gdy ktoś gdzieś pojawia się „jak gdyby nigdy nic”, od razu wiadomo, że jest agentem służb. Dlatego rozwiązaniem tej trudnej sytuacji mogłoby być pojawianie się zupełnie normalne, np. w przebraniu lub pod przykrywką, co powinno oddalić jakiekolwiek podejrzenia. Szczegółami technicznymi takiego pojawiania się komisja sejmowa powinna zająć się jak najszybciej.