Clubbing po polsku
Kluby i klubokawiarnie, czyli nocne Polaków zabawy
Najmodniejszą formą clubbingu w tym sezonie jest antyclubbing. Zamiast wypasionego klubu wybieramy rozpadający się budynek, który przypomina wszystko z wyjątkiem lokalu przeznaczonego na imprezy. Nie wchodzimy do środka, tylko oblegamy okoliczny placyk, podwórko, murek albo krawężnik. Nie tańczymy, tylko rozmawiamy. Szykownie jest też rozsiąść się ze znajomymi na kupie piasku, pomoczyć nogi w brodziku, rzucać freesbee albo zagrać w badmintona, jak w dzieciństwie przed blokiem. Atmosfera jak na rodzinnym pikniku albo na koloniach w Juracie. Z tą różnicą, że w centrum miasta, o drugiej w nocy i z butelką lokalnego browaru albo Club-mate w ręce.
Przez placyk przed najmodniejszym tego lata lokalem stolicy, urządzoną w dawnej kasie dworca Szybkiej Kolei Miejskiej klubokawiarnią Warszawa Powiśle, co weekend przewija się kilka tysięcy ludzi. W rozgadanym tłumie można rozpoznać przedstawicieli lokalnej bohemy: artystów, dziennikarzy, ludzi z branży reklamowej. Stoją, piją i rozmawiają. Gdzieś w tle słychać muzykę, ale rola didżeja polega raczej na dyskretnym akompaniowaniu rozmowom niż rozpalaniu zmysłów. Znawcy mówią, że jest jak w prawdziwym Berlinie. A to teraz największy komplement.
W tym samym czasie pobliskim Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem suną tłumki zupełnie innych imprezowiczów. Odpicowani, w małych czarnych i garniturach, 13-centymetrowych szpilkach i butach trumienkach, z fryzurami prosto od fryzjera kokietują selekcjonerów ekskluzywnych klubów na Mazowieckiej, przy placu Piłsudskiego albo na Kredytowej. Gardzący selekcją idą się bawić do któregoś z klubów studenckich. A hiphopowa młodzież w spodniach z krokiem spuszczonym do pół uda zmierza na Kolejową, do Harlemu.
Podobne szlaki imprezowe istnieją w każdym polskim większym mieście.