Społeczeństwo

500 strzałów w 123 minuty

O górniku z Rybnika, któremu puściły nerwy

Przemysław Jendroska / Agencja Gazeta
Strzelanina w Rybniku ujawniła skrajne nieprzygotowanie policji. Strach pomyśleć, co by się działo, gdyby na miejscu sfrustrowanego górnika był zdecydowany na wszystko terrorysta.

Policjanci z Grupy Szybkiego Reagowania i funkcjonariusze oddziału antyterrorystycznego nie byli w stanie powstrzymać Krzysztofa W., który przez prawie dwie godziny ostrzeliwał z broni maszynowej siedem osób ukrytych za samochodem. Była wśród nich ciężko ranna w klatkę piersiową, wykrwawiająca się, żona sprawcy. Nikt nie próbował negocjować z przestępcą, by wstrzymał ogień lub chociaż wypuścił trójkę dzieci, uwięzionych z nim w domu.

Policjanci nawiązali wymianę otwartego ognia z przestępcą w terenie, z którego nie ewakuowano wszystkich ludzi. Najprawdopodobniej to jeden z funkcjonariuszy, a nie Krzysztof W., postrzelił jego 15-letniego syna Kamila. A gdy sprawca wyszedł i poddał się, antyterroryści oraz dwóch gapiów przez kilkadziesiąt sekund kopali obezwładnionego już i leżącego na ziemi, co widać na amatorskim filmie nakręconym przez jednego z sąsiadów. Patrzył na to 11-letni Kacper, drugi syn sprawcy, który wyszedł z domu kilka sekund przed ojcem i stał z boku pod daszkiem garażu.

39-letni górnik, operator kolejki, Krzysztof W. z Rybnika czuł się we własnej rodzinie niedoceniany

Harował na kopalni, wkład we wspólny z teściami dom miał, pieniądze z jego mieszkania poszły na wykończenie szeregowca, a tu teść mu wypomina, że nie jest u siebie i jeszcze chce, żeby spłacał szwagra Irka, tego nieroba, któremu podobno coś się też z tego domu należy. A jak chciał zrobić grilla dla kolegów, teście mu mówią, że nie będzie zapraszał gości. To kto tu rządzi właściwie, on czy teść? Wyjął pistolet, żeby im raz wreszcie pokazać, kto jest głową rodziny.

Zużył około 500 nabojów, ranił sześć osób, zniszczył ambulans pogotowia ratunkowego i policyjny radiowóz oraz dwa prywatne samochody, w tym swoją własną Pandę, którą pocisk z karabinu maszynowego przestrzelił na wylot, wywalając w dachu i tylnym zderzaku dziury wielkości pięści. Na szczęście dla wszystkich Krzysztof W. miał niewielką skuteczność. Być może dlatego, że, jak twierdzi policja, był pijany. Nie wiadomo jednak, ile miał promili, a wszyscy, którzy go znają, mówią, że po szychcie w kopalni wypijał z kolegami góra dwa piwa. Nikt też nie widywał go pijanego, bo dwa piwa przy wadze dobrze ponad 100 kg to tyle co nic. Może Krzysztof W. po prostu słabo strzelał. Nic nie wiadomo, by ćwiczył na sportowej strzelnicy. Militarne zainteresowania ograniczał do zabaw w wojnę z synami, stroju moro, czasem czarnych bojówek ŕ la komandos i czarnej koszulki z napisem GROM oraz do posiadania całkiem prawdziwej broni i amunicji. Miał w domu potężnego mauzera z II wojny światowej, pistolet maszynowy MP5K, jaki mają w wyposażeniu antyterroryści, i trzy pistolety: VIS, browninga i berettę. Do tego trzy zapalniki z kopalni. I mnóstwo amunicji. Wszystko bez pozwolenia.

– Gdyby umiał naprawdę posługiwać się tą bronią, wystrzelałby wszystkich jak kaczki: rodzinę, gapiów, ratowników medycznych i policjantów – mówi członek oddziału antyterrorystycznego z Warszawy. – Niestety, koledzy działali tak chaotycznie, nieprofesjonalnie i niezgodnie z procedurami, że nie byli w stanie przeszkodzić sprawcy.

Były oficer policji, specjalista od negocjacji kryzysowych i policyjnych, Dariusz Loranty po obejrzeniu sześciu amatorskich filmów z miejsca zdarzenia jest zdania, że policjanci popełnili w Rybniku wiele kardynalnych błędów. – Najpoważniejszy to ten, że od początku do końca nie zapewniono bezpieczeństwa ludziom na miejscu zdarzenia, gapiom, pracownikom pogotowia.

Rzecznik katowickiej policji podinspektor Andrzej Gąska zapewnia, że akcja będzie wyjaśniana sekunda po sekundzie, rozkaz po rozkazie. Taka jest procedura przy wydarzeniach nadzwyczajnych, tzn. gdy policjanci muszą użyć broni. – W razie jakiejkolwiek wątpliwości co do działań policji wyodrębnimy specjalny wątek z tego postępowania – zapewnia prokurator Michał Szułczyński z gliwickiej Prokuratury Okręgowej. Na razie trwają oględziny. I mnożą się wątpliwości.

Wątpliwość pierwsza: patrol z komisariatu, czyli nieudana próba interwencji zaognia sytuację

Sobotnie upalne popołudnie, na rybnickich Boruszowicach leniwie zaczynał się ostatni weekend wakacji. Gosia już wstawiła zmywarkę po obiedzie. Włączyła telewizor: o 13.55 na Jedynce leciały „Ostatnie dni księżnej Diany”. Musiała pogłośnić, bo i ta zmywarka szumiała, i u sąsiadów za ścianą jakieś krzyki.

– Zdziwiłam się, bo jak 10 lat razem mieszkamy, tak awantur nie pamiętam – mówi Gosia. Około 14.20, Kubica właśnie pojechał kwalifikacje, Jacek, który wstał po nocce na kopalni i oglądał Polsat u syna w pokoju, w przerwie na reklamę zszedł zrobić sobie kanapki, bo jak rodzina jadła obiad, on jeszcze spał. Zdziwił się, co tak głośno, i z dwiema pajdami chleba wracał na górę. Wtedy padły strzały. Znalazł te kanapki wieczorem na parapecie, nawet nie pamiętał, że je tam położył. – Najpierw strzelał w pokoju za ścianą – mówi Jacek. – Pewnie do teściowej, podobno chybił z trzech metrów. Gosia pomyślała, że strzela z wiatrówki, wszyscy wiedzieli, że miał i że czasem pykał do puszek po piwie. Potem usłyszeli strzały w ogródku. To do Irka, szwagra, który ciężko ranny uciekał właśnie tamtędy. Kiedy Krzysztof W. próbował dopaść szwagra, a ten zdołał wdrapać się na nasyp kolejowy za ogrodem, z domu wybiegła lekko ranna teściowa. Usiłowała zatrzymywać przejeżdżające samochody. Za nią wyskoczył teść w skarpetkach, tylko draśnięty jakimś odłamkiem, i swoim samochodem popędził na odległy o półtora kilometra posterunek. W tym czasie sąsiedzi już się zorientowali, że dzieje się coś złego, i ktoś zadzwonił na policję.

– Zabrałam dzieci i polecieliśmy do sąsiadów naprzeciwko – mówi Gosia. Chciała widzieć, co się dzieje, ale bała się zostać w domu: a nuż by wybuchło?

Już z naprzeciwka widziała, jak wybiega zakrwawiona Iwona, żona Krzysztofa W., i przewraca się na podjeździe. Podbiegli do niej ludzie, jedyna lekarka na uliczce, dermatolog, i Joanna, sąsiadka z lewej, położna. Ktoś przyniósł ręczniki. Sąsiad z przeciwka wyklaskiwał Iwonę po twarzy, prosząc: tylko mi tu nie umieraj, koleżanko. Tak ich zastała policja i pogotowie, które przyjechały niemal równocześnie. Radiowóz i ambulans stanęły tuż przed domem. Dwaj policjanci weszli do środka. Bez kamizelek kuloodpornych, bo, jak mówi rzecznik rybnickiej policji Aleksandra Nowara, nie ma ich na wyposażeniu patroli dziennych. Zanim weszli, musieli zauważyć, że kobieta na podjeździe jest ciężko ranna. – Zlekceważyli sprawę, potraktowali jak zwykłą domówkę – mówi Dariusz Loranty. – Takie wejście z marszu, facetowi wprost pod lufę, jest karygodne.

Na szczęście Krzysztof W. trafił policjanta tylko w nogę. Partner rannego odpowiedział strzałem i to najprawdopodobniej on lekko ranił przestępcę. Również w nogę. Policjanci wycofali się, ale ich nieudana próba interwencji rozsierdziła Krzysztofa W. Zmienił pistolet na mauzera – karabin maszynowy z II wojny światowej, który z 800 m wywala w człowieku dziurę wielkości grejpfruta, i zajął stanowisko strzeleckie w oknie teściów na pierwszym piętrze. Jego żoną z przestrzelonym płucem opiekowali się już ratownicy medyczni z pogotowia, ale cała grupa wciąż była na podjeździe, tuż pod oknem, z którego właśnie zaczął strzelać. Iwona leżała już na noszach i siedem osób zdołało schronić się za samochodem Jacka, sąsiada z prawej. Kulili się za bagażnikiem. Jedna z kobiet nie mieściła się i musiała wpełznąć pod samochód. Iwona z przestrzelonym płucem nie mogła leżeć, bo wtedy zaczynała się dusić.

– W pierwszej kolejności należało zadbać o ranną i usunąć ludzi z ulicy – mówi Dariusz Loranty. – Usunąć karetkę z miejsca rażenia. Potem wezwać posiłki i czekać. Bo dwóch policjantów nie jest w stanie nic zrobić w takiej sytuacji.

Wątpliwość druga: Grupa Specjalnego Reagowania też sobie nie radzi

Na ulicy byli już prawie wszyscy mieszkańcy. Ci, co zostali w domach, wyglądali z okien. Gdy zaczęła się kanonada, zaskoczeni próbowali się schronić. – Widziałem jednego, który chował się za krzaczkiem tui – mówi Remigiusz, sąsiad z przeciwka. – Cały czas ulicą przejeżdżały samochody. Pobiegliśmy na jeden koniec, żeby zatrzymywać pojazdy.

Na szczęście dla gapiów Krzysztof W. mierzył w samochody zaparkowane pod jego oknem. W należącego do sąsiada Scenica, z którego wyjęto 17 kul, w karetkę, która nie była już w stanie nikogo odwieźć do szpitala, i w radiowóz, który miejsce zdarzenia opuścił dopiero wieczorem, na lawecie. Sąsiedzi są zgodni: wyglądało na to, że chce dobić żonę, dlatego wali w samochody.

Policjanci, unieruchomieni pod drzwiami wejściowymi i oknem, w którym co chwila pojawiała się lufa mauzera, wezwali posiłki. Grupa Szybkiego Reagowania z Rybnika przyjechała po 15, może po 20 minutach. Radiowozy zaparkowali dalej. Przywieźli kamizelki kuloodporne dla kolegów z patrolu.

W województwie śląskim tylko 12 z 32 jednostek policji ma Grupy Szybkiego Reagowania. Rybnik jest jedną z nich. – Policjanci z GRS są lepiej wyposażeni i wyszkoleni niż zwykli funkcjonariusze – zapewnia podinspektor Gąska.

Krzysztof W. dalej strzelał. Z kuchni teściów na pierwszym piętrze przeniósł się na drugie. Kilku policjantów odpowiadało mu ogniem. – Iwona odzyskała przytomność i krzyczała, że są z nim dzieci, on pozabija dzieci – mówi Gosia, sąsiadka z prawej, która była już wtedy w domu naprzeciwko. Policjanci, na ulicy, mieli bliżej niż ona do rannej Iwony. – Musieli to słyszeć – mówią zgodnie Gosia i Jacek. – Ale żaden nie próbował pertraktować z Krzysztofem, żeby pozwolił wyjść dzieciom.

Policjanci nie użyli megafonu, w ogóle nie nawiązali kontaktu ze sprawcą. – Można przez tubę, można dzwonić na komórkę, numery stacjonarne, a jak nie ma telefonu, podrzuca się komórkę – mówi Dariusz Loranty. – Sprawca musi mieć stronę do wymiany zdań.

Za radiowozem schroniła się Joanna, sąsiadka z lewej, która pierwsza była przy rannej Iwonie, gdy ta wybiegła z domu.

Potem zaczęła się regularna wymiana ognia. Krzysztof W. strzelał może nie najlepiej, ale w samochody trafiał, a kule z mauzera przechodziły przez auta na wylot. Joanna została ranna, na szczęście tylko odłamkami rozrywanej karoserii. Przerażona, zaczęła krzyczeć, że ją postrzelił. – Ja byłem kilka domów dalej, razem z innymi sąsiadami zatrzymywaliśmy ruch – opowiada mąż Joanny. – Zacząłem i ja krzyczeć do policji, żeby ją ratowali.

Kobieta z zakrwawioną głową i pośladkiem wyczołgała się zza radiowozu. – Była zupełnie na widoku, nieosłonięta, mógł ją przecież zabić – mówi mąż Joanny. – Czołgała się w kierunku policjantów, a oni jakby jej nie widzieli. Podbiegli do niej, dopiero jak była w połowie drogi. Jego słowa potwierdza sąsiad z przeciwka, Remigiusz, z którym razem blokowali przejazd niewielką, ale dość uczęszczaną ulicą prowadzącą do przejazdu kolejowego i dalej, na osiedle Południe.

Wątpliwość trzecia:do kogo strzelali snajperzy z oddziału antyterrorystycznego

Ubrani na czarno komandosi z Katowic przyjechali nieoznakowanym czerwonym Renault bez tablic rejestracyjnych mniej więcej po godzinie. – Nikt na zegarek nie patrzył, ale to było jakieś 10, może 15 minut, zanim Krzysiek się poddał – mówi Jacek, sąsiad z prawej.

Krzysztof W. wyszedł z domu o 16.23, dokładny czas podany jest na nagraniach wideo i zdjęciach.

Antyterroryści zaraz po przybyciu na miejsce rozstawili dwa stanowiska snajperskie. – Jedno tuż przed naszym domem – mówi Remigiusz. Jest pewien, że to kula strzelca wyborowego zraniła chłopca. Czy antyterroryści mogli nie wiedzieć, że w domu są dzieci? To mało prawdopodobne, choć cały czas panowało potężne zamieszanie. – Krzyczeliśmy do nich, żeby uważali, bo na samej górze są dzieci – mówi Gosia.

Zranienie chłopca początkowo policja przypisywała ojcu. Teraz prokuratura czeka na ekspertyzę balistyczną. 11-letni Kacper i o cztery lata starszy brat Kamil, synowie Krzysztofa W., oraz 15-letni Bartosz, przyjaciel Kamila, byli na poddaszu. – Chłopcy, mój Bartosz i Kamil, cały ten czas przestali przy tym małym okienku – mówi ojciec Bartosza. – No, wiadomo, ciekawi, co się dzieje. Mniejszy Kacper już się przy szybie nie mieścił.

– Gdy Kamil dostał kulę w żuchwę, mój syn był tuż obok – mówi ojciec Bartosza. Chłopiec potwierdził to w zeznaniach przed prokuratorem. W szybie można zobaczyć niewielki ślad po kuli.

Krzysztof W., kiedy przeniósł się na drugie piętro, już miejsca nie zmieniał. Wybił szybę, część firanki zerwał, a lufę mauzera było świetnie widać nawet bez lunety, w jaką wyposażona jest broń strzelców wyborowych. Ostatnie zdjęcie, na którym Krzysztof W. strzela zza firanki, zrobiono o godzinie 16.09 i wtedy snajperzy już byli na swoich pozycjach.

Reszta funkcjonariuszy zebrała się w przerwie między szeregowcami, trzy segmenty, czyli około 70 m od domu Krzysztofa W. Nie minęło kilka minut, gdy otworzyły się drzwi i wybiegł Kamil z zakrwawioną twarzą. Schował się za samochodem, gdzie była jego matka i sześć innych osób. Potem wyszedł Kacper. Tuż zanim jego ojciec. Miał ręce w górze, wyrzucił przed siebie trzymaną broń. Gdy doskoczył do niego pierwszy policjant w kominiarce, zwalisty jak niedźwiedź górnik nie dał się przewrócić. Musiało mu pomóc dwóch cywilów. Krzysztofa W. powalono na ziemię. Już leżącego otoczyło kilkunastu antyterrorystów i kopało przez kilkadziesiąt sekund.

Najprawdopodobniej to właśnie postrzelenie Kamila sprawiło, że wyszedł z domu i poddał się. – Bo Krzysiek to był bardzo za dziećmi – mówi ojciec Bartosza. Świadkowie słyszeli, jak wychodząc, krzyczał: „Nauczcie się strzelać, barany! Dzieciaka mi trafiliście!”. – Co się dziwić, że go wzięli na glany, jak im wymyślał – mówi sąsiad z przeciwka.

Rzecznik Gąska o kopaniu obezwładnionego sprawcy pierwsze słyszy. Potwierdza natomiast, że w zatrzymaniu uczestniczyły osoby postronne. A nie powinny. – Jak zobaczyłem na filmie antyterrorystę podskakującego do tego faceta i odbijającego się od niego jak od ściany, nie mogłem w to uwierzyć – komentuje Dariusz Loranty. – A potem jeszcze ci cywile w akcji, przecież to skandal. Zatrzymany musi się położyć z szeroko rozstawionymi rękami i nogami. Dopiero wtedy podchodzi jeden komandos, unieruchamia go i obszukuje. – Jeżeli facet się obwiesi ładunkami wybuchowymi, zginie tylko ten jeden funkcjonariusz – mówi Loranty. – W Rybniku ofiar byłoby kilkanaście, w tym ci dwaj cywile.

Wątpliwość czwarta:dlaczego nikt nie przejmował się dziećmi

Nikt nie próbował skłonić Krzysztofa W. do wypuszczenia chłopców. Nie jest zresztą wykluczone, że w ogóle nie wiedział, że jego synowie wraz z kolegą siedzą na poddaszu. Ale tego policja nie mogła przecież być pewna.

Najmłodszy, Kacper, wyszedł – według zeznań świadków – dosłownie kilka sekund przed uzbrojonym ojcem. W trakcie szamotaniny z Krzysztofem W., co widać na filmie, mały stał dwa metry obok, pod garażem. Nikt go nawet nie osłonił. Choćby po to, by nie widział, jak ojciec pada na ziemię. Żaden ze świadków nie zauważył, kiedy z domu wyszedł Bartosz, kolega rannego Kamila. Nie zarejestrowała też tego momentu kamera.

– Syn powiedział, że po wyjściu obejrzał go jeden z policjantów i gdy dowiedział się, że nie jest z rodziny, kazał mu iść do domu – mówi ojciec Bartka. – Chłopak był roztrzęsiony jak galareta, a oni nawet go nie odwieźli.

Ojciec Bartka dowiedział się o strzelaninie kilka minut po czwartej. Właśnie miał wyjść na kopalnię. – Było umówione, że Bartosz z Kamilem nocują u nas w domu – mówi. Z zaciśniętym gardłem dzwonił do syna, gdy ten w końcu odebrał, już było po wszystkim. – Powiedział, że nic mu nie jest, i prosił, żebym na niego zaczekał. Razem czekaliśmy na policję. Przyszli po 18.00 i Bartek z tatą poszli na komisariat. Tam policyjny psycholog spojrzał na chłopca i stwierdził, że może zeznawać. – Dał radę, ale jak wróciliśmy do domu, kilka razy sprawdzał, czy zasuwa w drzwiach zamknięta – mówi ojciec Bartosza.

Policja i prokuratura po strzelaninie informowały, że chłopcy są pod opieką psychologów. Być może dotyczyło to synów sprawcy. Bartkiem nie zajmował się nikt.

Śledztwo prowadzi Prokuratura Okręgowa w Gliwicach. Krzysztofowi W. postawiono zarzuty. Najpoważniejsze to usiłowanie zabójstwa członków rodziny i policjantów. Poza tym sprowadzenie niebezpieczeństwa wobec osób postronnych oraz nielegalne posiadanie broni. Grozi mu nawet dożywocie.

Polityka 37.2010 (2773) z dnia 11.09.2010; Ludzie i obyczaje; s. 96
Oryginalny tytuł tekstu: "500 strzałów w 123 minuty"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną