Policjanci z Grupy Szybkiego Reagowania i funkcjonariusze oddziału antyterrorystycznego nie byli w stanie powstrzymać Krzysztofa W., który przez prawie dwie godziny ostrzeliwał z broni maszynowej siedem osób ukrytych za samochodem. Była wśród nich ciężko ranna w klatkę piersiową, wykrwawiająca się, żona sprawcy. Nikt nie próbował negocjować z przestępcą, by wstrzymał ogień lub chociaż wypuścił trójkę dzieci, uwięzionych z nim w domu.
Policjanci nawiązali wymianę otwartego ognia z przestępcą w terenie, z którego nie ewakuowano wszystkich ludzi. Najprawdopodobniej to jeden z funkcjonariuszy, a nie Krzysztof W., postrzelił jego 15-letniego syna Kamila. A gdy sprawca wyszedł i poddał się, antyterroryści oraz dwóch gapiów przez kilkadziesiąt sekund kopali obezwładnionego już i leżącego na ziemi, co widać na amatorskim filmie nakręconym przez jednego z sąsiadów. Patrzył na to 11-letni Kacper, drugi syn sprawcy, który wyszedł z domu kilka sekund przed ojcem i stał z boku pod daszkiem garażu.
39-letni górnik, operator kolejki, Krzysztof W. z Rybnika czuł się we własnej rodzinie niedoceniany
Harował na kopalni, wkład we wspólny z teściami dom miał, pieniądze z jego mieszkania poszły na wykończenie szeregowca, a tu teść mu wypomina, że nie jest u siebie i jeszcze chce, żeby spłacał szwagra Irka, tego nieroba, któremu podobno coś się też z tego domu należy. A jak chciał zrobić grilla dla kolegów, teście mu mówią, że nie będzie zapraszał gości. To kto tu rządzi właściwie, on czy teść? Wyjął pistolet, żeby im raz wreszcie pokazać, kto jest głową rodziny.
Zużył około 500 nabojów, ranił sześć osób, zniszczył ambulans pogotowia ratunkowego i policyjny radiowóz oraz dwa prywatne samochody, w tym swoją własną Pandę, którą pocisk z karabinu maszynowego przestrzelił na wylot, wywalając w dachu i tylnym zderzaku dziury wielkości pięści.