W straszne dni początku sierpnia 1943 r. schroniła się z kolegami w bunkrze. Jaki tam bunkier, pewnie jakaś byle piwnica. Żydzi w getcie w Będzinie robili jakieś schowki, jamy, które nie dawały na dobrą sprawę schronienia przed Niemcami, ale pozwalały wierzyć, że może jakoś dzięki nim ocaleją.
17 lipca 1943 r., na kilka dni przed ostateczną likwidacją getta w Będzinie, Frumka i koledzy piszą do znajomych w Erec Israel: „kiedy otrzymacie ten list, nikt z nas nie będzie już żył”. Oświęcim jest niedaleko Będzina. Wszyscy Żydzi w getcie wiedzieli dokładnie, co ich czeka w Auschwitz-Birkenau.
Chłopcy z liceum nr 3 w niemieckich mundurach, pięknie wyprasowanych, buty wyglancowane, strzelają (zawodowy pirotechnik ma pieczę) do miejsca, gdzie broni się Frumka i towarzysze, którzy nie chcą iść do gazu bez walki. Ale amunicji mają tyle, co kot napłakał. I kiedy się kończy, Niemcy wyciągają ich z tego niby-bunkra. Wiadomo, że zabijają na miejscu. Gestapowiec staje Frumce butem na twarz i strzela dopiero wtedy.
Ale żeby nie epatować widzów okrucieństwem, licealiści w niemieckich mundurach odprowadzają bojowników na bok, poza spojrzenia widzów (jakby ci nie widzieli w telewizji codziennie trupów padających tuzinami). Rozlegają się strzały. Frumka, Józef Kożuch, Cwi Brandes i inni giną.
Że kocha się w pewnym Janku
Będzin nazywano przed wojną małą Jerozolimą, a zdarzało się w dziejach miasta, że liczba Żydów dochodziła do 80 proc. Nie było w Będzinie pogromów z tej prostej przyczyny, że nie byli mniejszością i że stosunki między nacjami układały się poprawnie, a często bardzo dobrze.
Będzin kwitł dzięki Żydom. Do nich należały trzy wielkie browary, huta, składy metali, drewna i setki sklepów i sklepików. Wszystko to zostało wytarte z powierzchni miasta przez diabelską gumkę – było przez stulecia i przestało być, jak nożem uciął.