Wszyscy chcą zobaczyć to miejsce na własne oczy. Przyjeżdżają wycieczki. Kierowcy – nie tylko polscy, także Rosjanie, Francuzi, Niemcy – jadący w stronę Europy, zatrzymują się, kładą kwiaty, zapalają znicze, fotografują. Bo samolot spadł tuż przy szosie M1 Witebsk–Moskwa, kawałek od zabudowań, w Smoleńsku, nie pod. – Szczęście, że nie uderzył w budynki – mówi Margarita Konstantinowa, która mieszka niedaleko.
Goście ogólnorosyjskiego festiwalu filmowego Złoty Feniks, który co roku odbywa się w Smoleńsku, też chcieli zobaczyć, wszyscy pojechali na miejsce katastrofy. A potem do Katynia. Mówili, że to oczyszczający wyjazd, że nie można wrócić stamtąd takim samym człowiekiem.
Ktoś już myśli, żeby w pobliżu lotniska wybudować hotel, z restauracją i parkingiem dla autokarów: dobrze byłoby odwiedzających zatrzymać na dłużej. Trwają zabiegi o utworzenie w mieście polskiego konsulatu. Będzie łatwiej Polakom i Rosjanom, bo do Moskwy stąd daleko, 400 km.
Popatrzeć na brzozę
W dniu katastrofy było tu bagno i błoto do kolan, teraz, po upalnym lecie, ziemia wyschła i tylko roślinność zdradza, że teren jest podmokły. Teraz każdego dnia coś się zmienia: wybudowano drogę z betonowych płyt do miejsca katastrofy. Tu, gdzie już po kilku dniach stanął czerwony głaz, gdzie leżą kwiaty i płoną znicze, jest teraz świeży bruk z szarej kostki, jest też zadaszone miejsce, gdzie odprawiono modlitwę. Prace przyspieszono z powodu pielgrzymki rodzin i potwierdzonego przyjazdu żon prezydentów Polski i Rosji. Wiadomość o pielgrzymce rodzin dotarła do biura gubernatora obwodu smoleńskiego miesiąc temu. – Wiemy, jaki to ciężki moment dla najbliższych, stanąć na tej ziemi, popatrzeć na tę brzozę, o którą samolot zawadził skrzydłem.