Po Marii Murawickiej, która prawie całe życie spędziła w Kazachstanie, pozostał grób na cmentarzu i róże przed Domem Pomocy Społecznej im. Władysława Godynia w Krakowie. Bo Maria kochała róże. – Nieszczęsna ta kobieta, oj, nieszczęsna – opowiada Jan Sidorski. – Mąż jej umarł i córka, i syn, a ona chora do Polski przyjechała. Dla niej było ważne, żeby umrzeć na swojej ziemi.
Sidorski był w Kazachstanie dyrektorem przedsiębiorstwa. Murawicka dyrektorką przedszkola. W dzieciństwie mieszkali w tej samej wsi – Kamiennym Majdanie na Ukrainie. Ona – rocznik 1930, on 8 lat starszy. W 1936 r. zostali deportowani do Kazachstanu w różne miejsca. Spotkali się dopiero w 2002 r. w Syrkowicach koło Kołobrzegu. On już nie widział, był przed operacją zaćmy, ale od razu poznał jej głos. Nie chcieli się rozstawać, lecz Jan miał skierowanie do Krakowa, a Maria do Syrkowic. Oboje już owdowieli. Miejscowy poseł wpadł na pomysł, by rozwiązać problem przez ożenek. I Maria pojechała do męża.
– W pokoju stworzyli namiastkę domu, widać było między nimi uczucie – wspominają pracownicy DPS. Jan przynosił ogrodniczą ziemię. Maria hodowała sadzonki. Zmarła w maju 2008 r. I jemu ciężko teraz patrzeć na te róże.
Gest króla goździków
Jan i Maria znaleźli się wśród 6 tys. repatriantów ze Wschodu, którzy wrócili do Polski po 1989 r. Kolejnym 2,5 tys. przyrzeczono wizy repatriacyjne. Część z nich czeka na powrót już 10 lat. Pochodzą z terenów, które po traktacie ryskim (1921 r.