21 stycznia 2011 r., kilka minut przed godz. 12, kościół przy ul. Szkolnej, ostatnie pożegnanie Tomasza Cz. Tłum żałobników w świątyni, na dziedzińcu, na ulicy. Kilkuset młodych mężczyzn w czarnych kurtkach. Chociaż to kibice Cracovii, symboli klubowych używają dyskretnie. Szaliki w biało-czerwone pasy ukryte pod kurtkami. Najbliżej trumny, zaraz za rodziną, honorowe miejsca zajmuje kilkudziesięciu potężnych, wygolonych na łyso osobników.
Do fotoreportera, który z ulicy próbuje robić zdjęcia, podbiega trzech mężczyzn: – To prywatny pogrzeb. Uszanuj tę chwilę, bo dostaniesz wp…l!
Ultimatum wypowiedziano w spokojnym, ale kategorycznym tonie.
Cztery dni wcześniej, 17 stycznia 2011 r., kilka minut przed godz. 10 rano ulicą Wysłouchów (osiedle Kurdwanów) jedzie swoim srebrnym Audi 33-letni Tomasz Cz. W lusterku dostrzega zbliżającego się niepokojąco szybko Jeepa. Być może rozpoznaje kierowcę tego auta, bo dodaje gazu, próbuje uciekać. Jeep zajeżdża mu drogę, taranuje, Audi uderza w ścianę cukierni. Samochody zatrzymują się na metalowym płocie chroniącym nieczynny drewniany kiosk spożywczy.
Tomasz już chyba wie, co się za chwilę stanie. Wyskakuje z auta, biegnie przed siebie. Za nim ciągnie cała sfora, kilkunastu młodych mężczyzn. Przyjechali kilkoma samochodami, część czekała już wcześniej, schowana między blokami. Kaptury, kominiarki, maczety, bagnety, długie noże. Tomasz wypada na osiedlową drogę, dostrzega śmieciarkę z otwartą szoferką, wskakuje do środka. Tamci wyciągają go za nogi. Zaczynają miarowo uderzać. Później okaże się, że Tomaszowi Cz. zadano ponad 60 ran, ciętych i kłutych. Umrze w karetce pogotowia. Po napastnikach nie zostaje nawet ślad.
Kibice i kibole
Tomasz Cz. za życia nie był święty.