Rewolucja w Egipcie zaczęła się po masowych protestach w Tunezji, demonstracje trwają także w Jemenie i Jordanii. Jaki jest psychologiczny mechanizm rozprzestrzeniania się takich ruchów?
Dr Tomasz Grzyb: Kraje, których mieszkańcy w podobnym czasie powstają przeciwko władzom, zazwyczaj są do siebie podobne. Między Tunezją, Egiptem, Jordanią, czy Jemenem można znaleźć wiele wspólnych mianowników. Tak samo było w Jesieni Ludów w 1989 r. w większości państw naszego regionu. Wspólna dla krajów Bliskiego Wschodu, w których dziś dochodzi do protestów, jest przede wszystkim bieda mieszkańców, której my, jako turyści nie dostrzegamy. Gdy więc Jemeńczyk czy Egipcjanin patrzy na Tunezję, myśli: to tak jak u nas – skoro oni zażądali zmian, my też możemy. Zbliżona jest też dynamika zdarzeń. Kilkanaście miesięcy temu protesty przeciwko fałszerstwom wyborczym w Iranie dramatycznie wzmogły się po tym, jak policja zabiła studentkę Nedę. W Tunezji podobne znaczenie miało samospalenie bezrobotnego młodego magistra Mohameda Buazizi.
Te śmierci stają się mitem założycielskim dla nowych ruchów?
Tak. Trudniej wpisać na transparenty konkretne żądania ekonomiczne, łatwiej: wszystko za Buazizi, albo precz z Mubarakiem. Oczywiście, co wielokrotnie się podkreśla, nie sposób pominąć roli nowych mediów w organizacji i rozprzestrzenianiu się tych ruchów. Wiele rewolucji upadło przez brak informacji. Dziś – mimo prób – nie sposób wyłączyć Internetu, za pośrednictwem którego komunikują się niezadowoleni obywatele każdego z tych krajów i poprzez który informacja o ich działaniach przenosi się dalej. Jednocześnie, gdy na portalach społecznościowych grupy zwolenników opozycji rosną w siłę, zaczyna działać zjawisko społecznego dowodu słuszności - jeśli jest nas tak dużo, to znaczy, że mamy rację.