Tradycji sportowych u Stochów nie było. Kamil pierwsze narty dostał w wieku trzech lat, ale zamiast zjeżdżać, wolał na nich skakać po przydomowych pagórkach. Wysłany przez rodziców na zajęcia dla skoczków w klubie pod szyldem Ludowego Zespołu Sportowego, w rodzinnym Zębie, potraktował je nad wiek poważnie.
Miał niespełna 11 lat, gdy podczas dorosłego Pucharu Świata w kombinacji norweskiej na Wielkiej Krokwi w Zakopanem pofrunął 128 m, czyli na odległość, jakiej nie powstydziłby się na tym obiekcie żaden senior. Trener Stanisław Trebunia-Tutka, który wtedy Kamila szkolił, pamięta, że członkowie japońskiej delegacji na wyścigi odpalali kamery, a zachwytów nad drygiem młokosa nie było końca. Trener na wyczyn Kamila zareagował powściągliwie – w fachu spędził więcej niż pół życia i wiedział, że jeden skok mistrza nie czyni, a o zmarnowanych talentach mógłby długo opowiadać. – Wszystko zaczyna się od domu. Gdy skoki przestają być zabawą, od rodziców zależy, czy ogień uda się podtrzymać. Większość, niestety, na pasję dzieciaków nie ma głowy ani czasu – uważa Trebunia-Tutka.
Kamil miał to szczęście, że jego rodzicom się chciało. Po pracy ojciec pędził do domu i pakował syna wraz z kolegami skoczkami do malucha, pod sam dach, i wiózł na skocznię, a potem odstawiał każdego do domu. Klub groszem nie śmierdział, więc chłopcy wyrywali sobie narty z rąk, a najmilej widziany był własny sprzęt. Kupowało się od tych, którzy wyrośli z kombinezonu i nart, po znajomości, więc domowy budżet bardzo na tym nie cierpiał. Do tego jeszcze trafiali się trenerzy społecznicy
– w przypadku Kamila Adam Celej i Mieczysław Marduła.