Talk-show w mediach jest monarchią, w której panuje władca absolutny – osoba prowadząca program. To jej nazwisko przyciąga widzów lub słuchaczy, a także odpowiednich gości. Przez ćwierć wieku światowym królem talk-show w telewizji CNN (odbieranej przez 400 mln widzów na świecie) był 76-letni dziś Larry King, który abdykował kilka tygodni temu. King, nomen omen, wylansował nie tylko własny styl prowadzenia programu, ale także charakterystyczną telewizyjną postać. W koszuli z podwiniętymi rękawami, niewielki, szczupły, energiczny, kojarzył się – jak makler giełdowy – z czerwonymi szelkami.
Kiedy w jednym z ostatnich programów swojego cyklu gościł meksykańskiego miliardera Carlosa Slima, właściciela imperium telekomunikacyjnego, ten zdjął marynarkę tylko po to, aby w dowód szacunku dla prowadzącego zaprezentować, że także ma na sobie szelki.
King, stonowany jak na amerykańską modłę i ekspresyjny w porównaniu ze standardowym europejskim typem medialnej konwersacji, wypracował niepowtarzalny talk-show. Jego komentarze do słów rozmówcy były zazwyczaj krótkie i w punkt, a cały sekret polegał na zadawaniu szybkich i dociekliwych pytań. Doskonale przygotowany, nie zaglądał na wizji do notatek, jak to przydarza się niekiedy naszym krajowym przedstawicielom tok-szołowych wystąpień, nie gubił się w meandrach konwersacji. Nie pytał „ni z gruszki, ni z pietruszki”, jak ci, co chwilowo wpatrzywszy się we własne odbicie na monitorze wypadają z rytmu rozmowy. Nie podlizywał się gościom, mówiąc im, jacy są piękni, mądrzy i dowcipni, ale podkreślał ich rzeczywiste osiągnięcia, nie unikając jednak ich niepowodzeń.
W jednym ze swoich ostatnich wywiadów „Larry King Live” ze sławnym w USA wokalistą i twórcą country Garthem Brooksem omawiał jego życiową porażkę – rozpad rodziny i depresję, w jaką artysta wpadł po tym wydarzeniu oraz jego powolną drogę wydobywania się z klęski i naprawiania zła, które nastąpiło z jego winy.