Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Społeczeństwo

Sześć bójek, osiem obiadów, jedna miłość

Rowerem przez świat

Tybet. Guma złapana na wysokości 5 tys. m. Tybet. Guma złapana na wysokości 5 tys. m. Sylwester Czerwiński / Materiały prywatne
Sylwester Czerwiński, piekarz z polskiego miasteczka, objechał rowerem pół świata i dotarł na Nową Zelandię. Pokonał ponad 50 tys. km. Po drodze wpadł w oko szefowej salonu masażu (w Chinach), dostał po zębach (w Wietnamie) i poznał obecną żonę (w Indonezji).
Wspólny posiłek z pielgrzymami idącymi do Lhasy.Sylwester Czerwiński/Materiały prywatne Wspólny posiłek z pielgrzymami idącymi do Lhasy.

Ludzie mówią o nim, że jest silny, ma poczucie humoru, bywa porywczy. – Sylwek był moim sąsiadem z bloku obok – wspomina Henryk Zawadzki, szef Klubu Turystyki Kolarskiej Passat z Goleniowa. – Nieraz widział mnie w klubowej koszulce i czytał o naszych wyjazdach. Kiedyś podszedł i zapytał, dokąd jedziemy w tym roku, bo wybrałby się z nami. Nie wiedziałem, czy wytrzyma trudy dwutygodniowej jazdy do Włoch i przeprawę przez Alpy. Obraził się wtedy na mnie i pojechał sam. Wielkich szans mu nie dawaliśmy.

Był 1999 r. i w tę podróż Sylwester Czerwiński, rocznik 1974, wybrał się na rowerze, który kupił zaledwie miesiąc wcześniej. Swoim pierwszym. – Nie umiałem ani słowa po angielsku, nie potrafiłem też obsługiwać komputera ani bankomatu – opowiada. – Kiedy potrzebowałem większej sumy, znajdowałem bankomat w ruchliwym miejscu i czekałem, aż podejdzie ktoś wzbudzający zaufanie. Pisałem na kartce kwotę, podawałem PIN i ludzie mi pomagali. Mimo zupełnego braku doświadczenia (wcześniej w ogóle rzadko opuszczał Goleniów), przejechał wtedy 7 tys. km po krajach Europy Zachodniej. Rok później dorzucił 11 tys. km i zahaczył o Afrykę Północną. Fajnie, ale to jeszcze nie było to.

Aby ruszyć w samotną rowerową podróż z Goleniowa do Pekinu i z powrotem, zaczął odkupywać urlopy od kolegów z piekarni. Starczyło na ponad trzy miesiące, czyli 22 tys. km, 1,5 tys. zdjęć i 300 stron notatek. Okrężną drogą, przez Niemcy, Danię, Szwecję, Norwegię, Estonię i Rosję, dotarł do stolicy Chin. Wracał przez Indochiny, potem samolotem do Turcji i końcówka znów na rowerze. Jeszcze fajniej, ale wciąż nie chodziło o to. Chociaż za swój wyczyn otrzymał w 2001 r. Kolosa, prestiżową polską nagrodę podróżniczą, na jego pracodawcy wrażenia to nie zrobiło.

Polityka 09.2011 (2796) z dnia 25.02.2011; Coś z życia; s. 94
Oryginalny tytuł tekstu: "Sześć bójek, osiem obiadów, jedna miłość"
Reklama