Problemu niedozwolonych substancji przyjmowanych legalnie w ogóle by nie było, gdyby nie instytucja tzw. wyłączenia terapeutycznego (TUE). Jeszcze zanim w 2004 r. walką z niedozwolonym wspomaganiem zajęła się Światowa Agencja Antydopingowa (WADA), Międzynarodowy Komitet Olimpijski w wyjątkowych sytuacjach dawał zgodę na aplikowanie chorym sportowcom leków zdefiniowanych jako doping. Pozwolenie dostał m.in. kolarz Lance Armstrong – walcząc z rakiem, garściami brał preparaty zawierające substancje z czarnej listy. Chodziło o ratowanie życia, więc nikt nie protestował. Armstrong wrócił wreszcie na trasy, deklasował rywali, i dopiero wtedy podniosły się głosy, że jego cudowna forma to efekt uboczny terapii antyrakowej. Ale tytułów nie stracił. Inhalator nikogo w sportowym świecie nie dziwił – zawsze mieli go przy sobie m.in. król biegów długodystansowych Haile Gebreselassie czy kamikadze wśród narciarzy zjazdowych Hermann Maier. W majestacie prawa korzystali z niego również nasi mistrzowie – Otylia Jędrzejczak, Robert Korzeniowski, Leszek Blanik.
Sprawa jest czysta
Te argumenty znamy: jako zdrowa jestem pokrzywdzona, w epoce astmatyczek nie mam szans na wygraną. Justyna Kowalczyk nie chce mówić, że jej sportowy pech polega na tym, że trafiła na rywalkę, z którą przeważnie przegrywa. Tymczasem kilka tygodni przed mistrzostwami świata Marit Bjoergen ujawniła, jaki lek stosuje. Zrobiła to w szwedzkiej telewizji, na terytorium największego sportowego wroga Norwegów. Obecni w studiu szwedzcy eksperci od dopingu i astmy uznali, że sprawa jest czysta.
Doktor Jarosław Krzywański z Centralnego Ośrodka Medycyny Sportowej mówi, że światowe władze sportowe i antydopingowe zawsze były wyczulone na przypadki TUE.