Pojawili się zaraz po tym, jak zakiełkowały u nas pierwsze światowe koncerny. Na początku nazywano ich z angielska sales managerami (kierownikami sprzedaży). Manager – wiadomo – szyszka: służbowy laptop, fura, komóra. Oraz wysokie zarobki, zwłaszcza jeśli masz dobry sejel (sprzedaż).
Wzbudzali zawiść u tradycyjnych handlowców, choć w istocie rzeczy byli i są najdrobniejszymi trybikami w rynkowej, korporacyjnej machinie. Nowoczesnymi komiwojażerami. Mają sprawić, by ich towar znalazł się na sklepowych półkach. I by klienci sklepu właśnie ten towar kupili. Kilka lat temu zostali sprowadzeni na ziemię – ich zawód nazwano po polsku: reprezentant handlowy, czyli właśnie rep. Teraz nawet służbowe samochody reprezentantów nie robią już na nikim wrażenia. Co najwyżej denerwują, bo jeżdżą na złamanie karku, żeby wyrobić normę. Bez normy nie ma premii. A bez premii właściwie nie ma pensji. Według niedawnego sondażu, przeprowadzonego przez serwis ProfiAuto.pl, polskich kierowców na drogach najbardziej denerwują właśnie reprezentanci. Radę Języka Polskiego – jak właśnie ogłoszono – irytują oni psuciem języka polskiego.
Wedle Głównego Urzędu Statystycznego w Polsce zawód reprezentanta handlowego wykonuje 106 606 osób.
Badający przemiany na polskiej prowincji prof. Wojciech Ługowski, socjolog, zauważył, że tam właśnie ta profesja ma specyficzny status: Wybierają ją młodzi, ambitni ludzie, którzy nie są w stanie inaczej przebić się do elity. W tej pracy zużywają się jednak psychicznie i emocjonalnie. To zawód napędzany przez frustrację społeczną.
Rysa na fejsie
Paweł nie ma na imię Paweł. Ale w tekście zabrania używać prawdziwego imienia, bo podpisał lojalkę, że nie będzie rozmawiał z mediami.