Wciąż na piłkarskie spotkanie najłatwiej trafić idąc za migającą łuną niebieskich świateł. Policjanci na koniach, z psami, w szyku bojowym. Zamykane ulice, huk petard, wrzaski rozrywające powietrze. Tak jest wszędzie: od Rosji po Francję, od Szwecji po Grecję.
Zaraza chuligaństwa wyszła z Wysp Brytyjskich i to Anglicy pierwsi wzięli się do jej tępienia. W latach 70. i 80. tamtejsze kluby rządziły w europejskich pucharach, a wizyty ciągnących za nimi rzesz kibiców to był regularny najazd, po którym straty liczono długo. Trzeba było dopiero tragedii na stadionie Heysel w 1985 r., gdzie 39 fanów Juventusu Turyn zostało stratowanych w panicznej ucieczce po ataku chuliganów spod znaku Liverpoolu, by wojna z bandytyzmem stadionowym nabrała rozmachu. Angielskie zespoły wyrzucono na pięć lat z europejskich pucharów, a premier Margaret Thatcher za punkt honoru postawiła sobie, by taka tragedia i wstyd już nigdy się nie powtórzyły.
Chuligani dostali od Żelaznej Lady jasny przekaz: skoro zachowujecie się jak bandyci, pobłażania dla was nie będzie. Paragrafy za zakłócanie porządku publicznego już były, pozostało je stosować. Jednak dopiero cztery lata po tragedii na Heysel udało się na Wyspach przeforsować ustawę wymierzoną w piłkarskich chuliganów, która dała bat na krewkich fanów – zakaz stadionowy. Twórcy nowego prawa zakładali dość optymistycznie, że kibice przychodzą na mecze raczej popatrzeć na futbol, niż ćwiczyć kick-boxing, i trzy razy pomyślą, zanim zaryzykują wyrzucenie z trybun na kilka sezonów. Nawet ci, którym testosteron uderza do głowy. Ustawa nie była tak rygorystyczna, jak zapowiadano.
Z czasem arsenał środków bezpieczeństwa na stadionach poszerzył się o obowiązkowy monitoring, fachową ochronę, systemy identyfikacji – wszystko, co pozbawiało chuliganów komfortu anonimowości.