Można zrozumieć nawiedzonych arabskich satrapów, stawiających na piaskach pustyni najdziwaczniejsze pałace we wszystkich możliwych stylach. A nawet naszych nowobogackich, którzy na swych rozległych podmiejskich działkach budują rezydencje w stylu Beverly Hills. Ale żeby estetyczne zaćmienie dopadło równocześnie prezydenta dużego miasta Poznania, wojewodę i dyrektora Muzeum Narodowego? A jednak. Od początku roku ruszyły z kopyta prace nad XXI-wieczną siedzibą Przemysła II, lokalnego księcia i przez rok króla Polski, który żył tu blisko 800 lat temu, a którego gród, przerabiany wielokrotnie, ostatecznie popadł w ruinę 300 lat temu. I absolutnie nikt nie jest w stanie powiedzieć, jak wyglądał w czasach, gdy był ośrodkiem królewskiej władzy.
Wbrew oczywistej wymowie historycznych faktów, w 2002 r. zawiązał się Społeczny Komitet Odbudowy Zamku Królewskiego, a rok później rozpisał konkurs. Niestety, nie na zagospodarowanie atrakcyjnego wzgórza, co dałoby architektom duże pole do popisu, ale właśnie na odbudowę dawnej siedziby. Wpłynęły 22 projekty. Wygrał Witold Milewski, choć mógł wygrać każdy inny, bo większość wizji była do siebie bliźniaczo podobna i czerpała natchnienie ze starych sztychów.
Autor zaproponował eklektyczną wizję gotycko-renesansową, przez przeciwników szybko okrzykniętą zamkiem Gargamela. I coś, co wydawało się jedynie złym snem lub niegroźną zabawą dużych chłopców, zyskało aprobatę władz i – choć z wieloletnim poślizgiem – ostatecznie nabrało rozpędu. Mimo dyskusji, kpin, protestów i żartów, ruszyła budowa zamku, który ma udawać coś, czym nigdy nie był.
Flirt z gotykiem
Weszliśmy w nowe tysiąclecie, a nasza architektura zwraca się ku przeszłości. Poznański przykład jest najnowszy i najbardziej spektakularny. Ale wcale nie jedyny. W tym dziwacznym wyścigu o grand prix Mieszka I zdecydowanie prowadzi – przynajmniej ilościowo – mała, historyzująco-sentymentalna architektura. A zatem tysiące nowych przydrożnych karczm, które mają wyglądać jak gospody z czasów „Pana Tadeusza”. A także tysiące jednorodzinnych domów, które naśladują szlacheckie dworki. Niektórzy idą jeszcze dalej. Jak choćby niedoszły prezydent Warszawy architekt Czesław Bielecki, który postawił sobie dom jako żywo przypominający średniowieczną minitwierdzę. Ale prawdziwym rekordzistą pozostaje gdański stolarz, który w Łapalicach na Kaszubach zaczął stawiać – słynny już w całej Polsce – niemal bajkowy zamek, otoczony wielkim murem, o 12 basztach i 5 tys. m kw. powierzchni.
Do tej samej grupy architektonicznych fenomenów wypada zaliczyć także wiele kościołów, wyglądających na kilkaset lat starsze, niż są w rzeczywistości. Od swobodnie łączącej style i ciągnącej cały peleton bazyliki w Licheniu, przez świątynie flirtujące z gotykiem (np. Maksymiliana Kolbego we Wrocławiu), klasycyzmem (Antonia Marii Zaccarii w Warszawie) czy renesansem (Matki Boskiej Kochanowskiej w Gliwicach).
Tradycje mamy zacne. Wszak po II wojnie światowej odtworzyliśmy wiele pałaców, zamków, zespołów miejskich. Wydawało się, że odbudowa Zamku Królewskiego w Warszawie (1971–84) symbolicznie zakończy odtwarzanie przeszłości. Ale nowe możliwości finansowe i nowe aspiracje po upadku PRL rozkręciły ów proceder. Oczywiście już na pierwszy rzut oka widać, że istnieje, i to niemała, różnica między odtwarzanym z pietyzmem pałacykiem a stawianą w kilka miesięcy kamienicą, której styropianowe elementy fasady naśladują bliżej nieokreślone historyczne dekoracje. By jednak w pełni ogarnąć ową – wrzucaną zazwyczaj do jednego worka z napisem „rekonstrukcja” – mnogość, trzeba odbyć krótką wędrówkę w przeszłość. A konkretnie w XIX w., kiedy to wybuchła dość symptomatyczna i dalekosiężna w skutkach dyskusja. Miała ona dwóch bohaterów. Pierwszy to francuski architekt Viollet-le-Duc (1814–79). Uważał, że należy rekonstruować, co tylko się da, i najpiękniej, jak się da, w czystości stylu, likwidując bez skrupułów wszelkie późniejsze naleciałości i zmiany. Pod jego okiem przydano blasku 16 kościołom (w tym paryskiej katedrze Notre Dame) oraz kilkunastu zamkom, a także słynnym fortyfikacjom wokół Carcassonne. Bywało, że tak się zapędzał w swej miłości do gotyku, że odbudowane obiekty (np. zamek Pierrefonds) były bardziej gotyckie niż oryginały.
Głównym jego adwersarzem był John Ruskin (1819–1900), brytyjski pisarz i krytyk sztuki. On z kolei wszelkie ruiny pozostawiłby nietknięte, uważając, że każda próba ich ratowania, a nie daj Boże odbudowywania, to oszustwo wobec przeszłości i przyszłości. O dziwo, następne pokolenia opowiedziały się raczej po stronie Anglika. W międzynarodowej konwencji z 1964 r., dotyczącej konserwacji i restauracji zabytków, zwanej Kartą Wenecką, przyjęto, że rekonstrukcje można przeprowadzać tylko w wyjątkowych sytuacjach i wyłącznie zgodnie z oryginałem.
Polacy konwencję podpisali, ale w praktyce niewiele się nią przejmowali, zasłaniając się wyższą koniecznością. W efekcie rzadko odtwarzaliśmy budynki wedle owych międzynarodowych kanonów konserwacji. Nawet stołeczną Starówkę, uważaną za wierną kopię przedwojennej, trudno uznać za prawdziwą rekonstrukcję; to wszystko, co kryje się za fasadami, dalekie jest od oryginału i adaptowane do mieszkaniowych wymogów wczesnego PRL.
Staro-nowe zamki
Zazwyczaj jednak, mniej lub bardziej, manipulujemy historią. Weźmy dla przykładu takie zamki. Tu zaczynają rządzić pospołu duchy Viollet-le- Duca i Walta Disneya. Oba podpowiadają, że bardziej niż wierność historyczna liczy się efekt estetyczny. Doskonałymi przykładami takich przedsięwzięć są odbudowane zamki w Tykocinie i Bobolicach. Z oryginałami mają niewiele wspólnego, ale prezentują się znakomicie. Co gorsza, za kilkadziesiąt lat nikt już nie będzie pamiętał, że ich efektowne bryły to owoc ułańskiej fantazji właścicieli z przełomu XX i XXI w., a nie dawnej magnaterii.
Na pewno ciekawszym rozwiązaniem jest pomysł na zamek w Ciechanowie. W stare mury postanowiono wstawić tzw. Dom Mały (a w przyszłości vis-à-vis niego także tzw. Dom Duży). Architektura budynku, na szczęście, niczego nie udaje i na pierwszy rzut oka widać, że jest współczesna, choć harmonijnie współgra z estetyką starych murów. Jednym słowem, całkowite przeciwieństwo wersji poznańskiej.
Listę można by ciągnąć. Poza już wspomnianymi, staro-nowe zamki powstały w ostatnich latach m.in. w Gniewie i Gostyninie. A prace na różnych etapach zaawansowania (od wstępnych badań terenu, przez tworzenie planów architektonicznych, po uwijających się murarzy) trwają np. na zamkach w Raciborzu, Będzinie, Strzelcach Opolskich, Stopnicy (tzw. zamek dolny) czy Chrzelicach. Kolejka chętnych do przywrócenia dawnej świetności ciągle się wydłuża i stoją w niej zarówno prywatni właściciele, jak i gminy, starostwa czy firmy.
Każdy ma jakieś ruiny, które chce znowu przemienić w solidne, kryte dachem mury. Od malutkich, po całkiem okazałe, jak zamek Krzyżtopór czy Pałace Saski i Brühla w Warszawie, których postawienie jest od lat przedmiotem niekończących się dyskusji. Sytuacja wygląda niemalże tak, jakbyśmy się szykowali do kolejnego szwedzkiego potopu, jeśli nie militarnego, to przynajmniej turystycznego.
Wielki powrót do przeszłości przetacza się także przez miasta. Z jednej więc strony stawiane są atrapy dawnych budowli. Polega to na tym, że za zrekonstruowaną dość wiernie fasadą mieści się nowoczesne wnętrze. Najlepszym przykładem jest warszawski Pałac Jabłonowskich i podobnie będzie wyglądać odbudowa Pałacu Saskiego, jeżeli oczywiście kiedykolwiek do niej dojdzie. Ortodoksyjni miłośnicy historycznej architektury zżymają się, zwąc owe atrapy wydmuszkami. Ale trzeba też pamiętać, że za umiarkowane pieniądze odtwarza się w ten sposób dawną wizualną tkankę miasta, a równocześnie tworzy funkcjonalne wnętrza na miarę XXI w. Na podobnej zresztą zasadzie odtworzono po II wojnie światowej większą część zabudowy Starego Miasta w Warszawie, Wrocławiu i Gdańsku.
Skrajne emocje
W latach 80. nadeszła kolejna fala odbudowywania starówek. Zaczęło się od Elbląga, a w ślad za nim poszły m.in. Głogów, Kołobrzeg, Stargard Szczeciński, Szczecin (Podzamcze) czy Gdańsk (Wyspa Spichrzów). Głównie na północy i zachodzie Polski, gdzie zniszczenia były największe. Tu nikt już nawet nie udawał, że odtwarza stare kamienice. Owszem, zachowywano dawny układ ulic i pierzei oraz tradycyjną wysokość. Ale już cała reszta to była jedna wielka fantazja i swobodne wariacje na historyczne tematy, z feerią dziwacznych kolorów elewacji i dekorów. Ukuto na potrzeby tego nurtu – za którego ojca uważa się gdańskiego architekta prof. Szczepana Bauma – specjalny termin: retrowersja. Czyli: budujemy nawiązując do historii, ale bez przesady, na miarę możliwości.
Takie podejście, stosowane niemal powszechnie, budzi skrajne emocje. W gorącej dyskusji na forum Gazety.pl internauta Recneps pisał: „Nie jest architekturą współczesną, bo językiem postmodernistycznego kociokwiku udaje starą zabudowę. Nie daje też wartości, jakie niesie prawdziwa rekonstrukcja. Czyli traci się z obu stron: nie zyskując nowych wartości i nie przywracając jednocześnie starych”.
Choć wydobywanie z nicości historycznych budowli ma wiele twarzy, żadnej z nich (może z wyjątkiem ortodoksyjnej, pełnej rekonstrukcji) nie można jednoznacznie ocenić. Wśród atrap, historycznych kreacji, historyzujących budowli czy retrowersji zdarzają się realizacje wyśmienite architektonicznie i estetycznie, doskonale wpisujące się w otoczenie, ale też przykłady ewidentnego kiczu. „W tych kwestiach nie ma jednoznacznych uregulowań prawnych i wiele zależy od poczucia estetyki poszczególnych konserwatorów zabytków” – przyznaje Jacek Dąbrowski, dyrektor Departamentu Ochrony Zabytków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. I dodaje: „Ważne, by nie zacierać granicy między tym, co robimy teraz, i tym, co pozostawiła nam historia”.
Problem w tym, że większość z tych, którzy się zabierają do odbudowy, nie marzy o niczym innym, jak właśnie o skutecznym tej granicy zatarciu.