Obowiązująca od 2005 r. formuła egzaminu końcowego w szkole średniej od początku budziła emocje. Dotyczyły one głównie egzaminu z języka polskiego. I wcale nie były to emocje tylko negatywne. Nie sposób pominąć zasadniczej zalety testów: wszyscy uczniowie zdają to samo, w tym samym momencie i oceniani są przez egzaminatorów, którzy w życiu ich nie widzieli i nie słyszeli. Trudno sobie wyobrazić lepszą gwarancję bezstronności oceny. Jeśli zaś chodzi o prezentację maturalną, to trudno wyobrazić sobie skuteczniejszy sposób na sprawdzenie samodzielności myślenia, erudycji i elokwencji.
Tyle że wyobraźnia sobie, a życie sobie. Z opublikowanych na naszych łamach wypowiedzi nauczycieli i ekspertów, z korespondencji, jaka napłynęła, wyłania się obraz smutny, pełen paradoksów. Wiele pytań w testach sprowadza się do swoistej zgadywanki, przy tym nie tyle tu o wiedzę chodzi, ile umiejętność posłużenia się terminologią literaturoznawczą czy językoznawczą. A jeśli w grę wchodzi wiedza, to często tak detaliczna, że jeśli nawet uczeń ją w szkole posiadł, to nie wiadomo po co. Zaś prezentacja maturalna wymaga umiejętności, których nikt w szkole z uczniem nie ćwiczył: napisania obszernej pracy i publicznej jej obrony.
Więc test uczniowie często wypełniają bezrefleksyjnie, „pod klucz”, którego próbują się domyślić. Wypisują bzdury, za co nie spotkają ich żadne negatywne konsekwencje, przeciwnie – jeśli w odpowiedzi znajdzie się choć przebłysk myślenia – egzaminator naciągnie ocenę. Tak przynajmniej wynika z poufnych wyznań, jakie nam poczynili egzaminujący nauczyciele, skłaniani przez władze oświatowe do przychylności przy werdyktach. Bo przecież – ironizowali – byłoby sprawą politycznie niebezpieczną, gdyby miało się okazać, że matura poszła fatalnie.