Działki budzą skrajne uczucia. Dla jednych to wstydliwa socjalna pozostałość po PRL, urbanistyczny skansen, estetyczne dziwactwo, wrzód na ciele rozwijających się miast. Dla innych – małe oazy spokoju, wyznacznik zdrowego trybu życia, a nawet istotne wsparcie (zbiory) dla skromnych domowych budżetów. Czyjekolwiek racje przyjąć, z jednym zgodzić się trzeba: przekraczając bramy ogródków działkowych wkracza się w inny świat. Zatrzymany w czasie, w dużym stopniu lekceważący przemiany ostatnich 20 lat, funkcjonujący według własnych reguł, do których prawie nie ma dostępu ani kapitalizm, ani kultura masowa. A równocześnie przenoszący i odtwarzający standardy, wzorce, nawyki i mody, wydawałoby się, że pozostawione po drugiej stronie ogrodzenia. „Symbole, jakie nasz gatunek zostawia po sobie, nie muszą być ze złota i nie muszą mieć charakteru piramid. Działki i altanki świadczą o nas równie dobitnie co loty kosmiczne” – pisał przed 25 laty socjolog prof. Sławomir Magala. I nadal ma rację, choć tak wiele się po drodze zdarzyło.
Historyk sztuki dr Patrycja Cembrzyńska zasugerowała, że w spojrzeniu na miejskie ogródki pomocny może się okazać zaproponowany niegdyś przez Michela Foucaulta, termin przestrzeń heterotopiczna, w której „wszystkie inne miejsca, jakie można znaleźć w ramach kultury, są jednocześnie reprezentowane, kontestowane i odwracane”. I coś w tym jest. Mamy tu i tradycyjną kulturę wiejską z jej maksymalnie gospodarnym podejściem do uprawy ziemi, ale bez jej podstawowych elementów: chowu zwierząt oraz uprawy ziemniaków, zbóż czy buraków. Mamy i kulturę małomiasteczkową, cechującą się powierzchownymi, choć absolutnie wymaganymi, bezpośrednimi relacjami międzyludzkimi, ale zupełnie bezradną wobec niebezpiecznych wyzwań zewnętrznych (kradzieże i wandalizm).