Dla bezstronnego kibica, zaznajomionego z lekkoatletycznym układem sił, ale po cichu marzącego o sensacjach, te mistrzostwa były ucztą.
Lista przegranych faworytów jest długa, na czele z królem sprintu Usainem Boltem, zdyskwalifikowanym w stumetrówce za falstart; płotkarzem Dayronem Roblesem, który złoty medal w biegu na 110 m musiał oddać, gdy kamera wychwyciła, że na ostatnich metrach wytrącił z rytmu Chińczyka Liu Xianga; mistrzem olimpijskim i świata w skoku o tyczce Steve’em Hookerem (nie przebrnął eliminacji) czy wreszcie, niestety, okrętami flagowymi naszej reprezentacji: dyskobolem Piotrem Małachowskim i kulomiotem Tomaszem Majewskim. Ich nieobecność w finałowych konkursach uznano w polskim obozie za katastrofę.
Dopiero po fakcie trener Małachowskiego, Witold Suski, przyznał, że liczył się z niepowodzeniem przez kłopoty zdrowotne swojego podopiecznego. Wicemistrz olimpijski z Pekinu niedawno wrócił ze Światowych Igrzysk Wojskowych z kontuzją kolana, trenował na pół gwizdka, potem jeszcze na siłowni nadwerężył plecy, podczas najważniejszych prób w Daegu doszły nerwy – i przepis na porażkę był gotowy.
Przypadek Małachowskiego, młociarki Anity Włodarczyk, wracającej dopiero do formy po serii kontuzji (stopy, kręgosłupa, mięśni brzucha), jak również mistrzyni świata, tyczkarki Anny Rogowskiej, której plan przygotowań do najważniejszej imprezy sezonu runął po wypadku, w którym złamana podczas skoku tyczka zraniła jej dłoń, pokazuje, że los sportowca pisany jest palcem na wodzie. Jeden fałszywy ruch, pechowe zrządzenie losu i sny o medalach pryskają jak mydlana bańka. Zresztą Rogowska i Włodarczyk już przed mistrzostwami wolały wypowiadać się o szansach w trybie przypuszczającym. Szkoda, że ich ostrożność nie udzieliła się wielu komentatorom: wtorek zaczął się od pompowania medalowego balonu do niebotycznych rozmiarów, zanim – po porażkach Małachowskiego, Rogowskiej, Moniki Pyrek oraz 800-metrowców Marcina Lewandowskiego i Adama Kszczota – okazał się wtorkiem czarnym.