Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Nie mów hop

Ciężko o rekord w lekkoatletyce

Nasz jedyny medalista Paweł Wojciechowski. Nasz jedyny medalista Paweł Wojciechowski. Phil Noble/Reuters / Forum
Lekkoatletyczne mistrzostwa świata w Daegu przypomniały, że wielkim urokiem sportu jest nieprzewidywalność. Wielu faworytów poległo. Wśród nich, niestety, i nasi.
Darvis Patton z amerykańskiej sztafety przewrócił się tuż przed przekazaniem pałeczki. Bieg 4x100 m wygrali Jamajczycy z Usainem Boltem na czele.Mark Blinch/Reuters/Forum Darvis Patton z amerykańskiej sztafety przewrócił się tuż przed przekazaniem pałeczki. Bieg 4x100 m wygrali Jamajczycy z Usainem Boltem na czele.

Dla bezstronnego kibica, zaznajomionego z lekkoatletycznym układem sił, ale po cichu marzącego o sensacjach, te mistrzostwa były ucztą.

Lista przegranych faworytów jest długa, na czele z królem sprintu Usainem Boltem, zdyskwalifikowanym w stumetrówce za falstart; płotkarzem Dayronem Roblesem, który złoty medal w biegu na 110 m musiał oddać, gdy kamera wychwyciła, że na ostatnich metrach wytrącił z rytmu Chińczyka Liu Xianga; mistrzem olimpijskim i świata w skoku o tyczce Steve’em Hookerem (nie przebrnął eliminacji) czy wreszcie, niestety, okrętami flagowymi naszej reprezentacji: dyskobolem Piotrem Małachowskim i kulomiotem Tomaszem Majewskim. Ich nieobecność w finałowych konkursach uznano w polskim obozie za katastrofę.

Dopiero po fakcie trener Małachowskiego, Witold Suski, przyznał, że liczył się z niepowodzeniem przez kłopoty zdrowotne swojego podopiecznego. Wicemistrz olimpijski z Pekinu niedawno wrócił ze Światowych Igrzysk Wojskowych z kontuzją kolana, trenował na pół gwizdka, potem jeszcze na siłowni nadwerężył plecy, podczas najważniejszych prób w Daegu doszły nerwy – i przepis na porażkę był gotowy.

Przypadek Małachowskiego, młociarki Anity Włodarczyk, wracającej dopiero do formy po serii kontuzji (stopy, kręgosłupa, mięśni brzucha), jak również mistrzyni świata, tyczkarki Anny Rogowskiej, której plan przygotowań do najważniejszej imprezy sezonu runął po wypadku, w którym złamana podczas skoku tyczka zraniła jej dłoń, pokazuje, że los sportowca pisany jest palcem na wodzie. Jeden fałszywy ruch, pechowe zrządzenie losu i sny o medalach pryskają jak mydlana bańka. Zresztą Rogowska i Włodarczyk już przed mistrzostwami wolały wypowiadać się o szansach w trybie przypuszczającym. Szkoda, że ich ostrożność nie udzieliła się wielu komentatorom: wtorek zaczął się od pompowania medalowego balonu do niebotycznych rozmiarów, zanim – po porażkach Małachowskiego, Rogowskiej, Moniki Pyrek oraz 800-metrowców Marcina Lewandowskiego i Adama Kszczota – okazał się wtorkiem czarnym.

Wunderteam

W kontekście przyszłorocznych igrzysk w Londynie szczególnie martwi klęska Majewskiego. Mistrz olimpijski z Pekinu był w gronie kandydatów do medali, choć w tym roku aż sześciu jego rywali miało lepsze wyniki. Zapewniał jednak, że formę i moc szykował na najważniejszy start w sezonie. Jego trener Henryk Olszewski uspokajał, że na treningach wszystko idzie jak po maśle, ale w konkursie pewność siebie uleciała i Majewski schodził ze stadionu z grubym słowem na ustach. Gdy obaj ochłoną, będą musieli zrobić bilans nieudanego sezonu – nie tylko na użytek własny, ale i dla Ministerstwa Sportu i dla sponsorów, którzy najlepszym polskim lekkoatletom stworzyli luksusowe warunki do treningu.

Kiedy z poprzednich mistrzostw świata w Berlinie polska reprezentacja wróciła z rekordową zdobyczą ośmiu medali, dało się słyszeć głosy o nowym Wunderteamie. Po zagłębieniu się w sportowe życiorysy ówczesnych bohaterów nasuwał się jednak dylemat, za co ich bardziej podziwiać: za medale czy wytrwałość?

Słuchaliśmy o ćwiczeniach w nieogrzewanych i zagrzybionych ruderach, o balansowaniu na granicy zniechęcenia, o wdzięczności dla trenerów, którzy w trudnych czasach walczyli o lepszy byt dla swoich podopiecznych prośbą i groźbą. Młociarze opowiadali o treningach nad poznańskim odcinkiem Warty, pod mostem, bo podczas ćwiczeń na stadionie młot, zdarzało się, fruwał hen za ogrodzenie, co mogło dla postronnych skończyć się śmiercią lub kalectwem. Ale ponieważ opowieść wieńczył happy end, traktowaliśmy te wątki z przymrużeniem oka. Tym bardziej że rozkręcał się Klub Polska Londyn 2012 – wybrani do medali na igrzyskach mieli dostać wszystko, czego ich sportowa dusza zapragnie.

I dostali. W przypadku każdego z lekkoatletów włączonych do klubu budżet na indywidualne przygotowania dobija do pół miliona złotych na sezon. Po jednym nieudanym starcie na mistrzostwach nie można stwierdzić, że są to pieniądze zmarnowane. Ich porażki w Daegu dają do myślenia, ale nie są powodem, by plan przygotowań do igrzysk olimpijskich w Londynie stawiać na głowie.

Tym bardziej że świat nie ucieka: wynikami uzyskanymi przed dwoma laty w Berlinie Majewski i Małachowski wygraliby konkursy w Daegu. Przed mistrzostwami obaj uchodzili za wzór regularności i solidności, nic nie wskazuje, by w ich porażkach było drugie dno, trzeba je raczej traktować w kategoriach (fakt, że kompromitującego) wypadku przy pracy. Praca z Rogowską to marzenie wielu trenerów od tyczki, którzy są zdania, że trochę szlifu technicznego i więcej odwagi na rozbiegu zrobi z niej mistrzynię nieosiągalną dla konkurentek. Dla Włodarczyk najlepszą rekomendacją jest fakt, że jeszcze niedawno była rekordzistką świata, a dziś rzuca o kilka metrów bliżej. To by znaczyło, że ma rezerwy.

Obecność w Klubie Polska Londyn 2012 urosła w środowisku do rangi mitu, choć przywileje, jakie daje wybranym – w porównaniu ze statusem ich kolegów z reprezentacji – sprowadzają się do personalnej opieki lekarza i fizjoterapeuty, samodzielnego ustalania planu przygotowań oraz, zdarza się, samolotowych biletów w klasie biznes. W założeniu miejsce w elicie należy się tylko tym, którzy na wielkich imprezach dali powód, by przed londyńskimi igrzyskami obsadzić ich w rolach medalowych nadziei. Ten powód to z reguły obecność na podium, czwarte miejsce już nie, choć każdy, kto się trochę zna na sporcie, zdaje sobie sprawę, że granica między medalem a czwartą lokatą bywa cieniutka.

Małostkowość i oderwanie od rzeczywistości to zresztą jedne z grzechów głównych polskich działaczy sportowych, co pokazuje przypadek dyskobolki Żanety Glanc. Ważni ludzie od rodzimej lekkoatletyki uznali, że w tym sezonie niczego nie osiągnie, nie jest nawet godna, by w Daegu towarzyszył jej trener Jerzy Sudoł. Ich opinii nie zmienił fakt, że kilka dni przed mistrzostwami zdobyła złoto uniwersjady, bijąc przy okazji rekord życiowy. Więc gdy przyszło do konkursu w Daegu, Sudoł sprzed telewizora w swoim poznańskim mieszkaniu słał esemesem rady do prezesa związku Jerzego Skuchy, a ten przekrzykując stadion, przekazywał je zawodniczce. Skończyło się na czwartym miejscu, podobnie zresztą jak w Berlinie, dokąd Sudoł pojechał za swoje.

Jerzego Sudoła podczas igrzysk w Pekinie znaleziono śpiącego na trawniku w wiosce olimpijskiej i oskarżono o pijaństwo (jego wersja wydarzeń jest taka, że ścięcie z nóg spowodowała mieszanka leków uspokajających oraz lampki wina), więc w środowisku słychać głosy, że sprawa ciągle mu szkodzi, stąd m.in. jego nieobecność u boku Glanc w Korei. Skoro jednak jego podopieczna ma pewne miejsce wśród najlepszych dyskobolek świata i gdy, uporawszy się wreszcie z dokuczliwym bólem biodra, trenuje na pełnych obrotach, warto chyba zadbać, by na najważniejszych zawodach sezonu czuła się komfortowo. Tym bardziej że jej przygotowania i tak kosztują.

Daleki od ideału

Bohaterem polskiej ekipy został tyczkarz Paweł Wojciechowski. Jest on nadzieją wszystkich niepoprawnych romantyków, którzy wierzą, że w walce o medale oprócz umiejętności liczą się talent, fantazja, odwaga i łut szczęścia. Wojciechowski eliminacje przebrnął ledwo, ledwo, w konkursie stawiał wszystko na jedną kartę, muskał poprzeczkę, a skok, który dał mu złoty medal, był, jak sam przyznał, daleki od ideału.

Jeszcze ciekawiej zrobiło się, gdy mistrz, o którym trudno powiedzieć, że jest wyrzeźbiony jak rzymski posąg (w odróżnieniu od większości rywali), przemówił po medalowej dekoracji. Wyznał mianowicie, że trenuje raz dziennie, najchętniej w ogóle by się nie ruszał z rodzinnej Bydgoszczy, na obozie treningowym za granicą był raz i nie mógł pojąć, na czym polega jego wartość. Poza tym uwielbia słodycze, pizzę, kebaby i hamburgery, niedawno przytył prawie 10 kilo i wziął się za odchudzanie dopiero, gdy znajomi przemówili mu do rozumu. Teraz czeka go z pewnością zaproszenie do Klubu Londyn Polska 2012, choć wydaje się, że w jego przypadku najlepszy przepis na radosny dla wszystkich ciąg dalszy brzmi: jak najmniej zmian.

W biografii mistrza Wojciechowskiego jest też wątek dramatyczny, bo jakiś czas temu zdiagnozowano u niego chorobę Scheuremanna (deformację kręgów). Większość lekarzy kazała od zaraz rzucić sport albo zawczasu zaopatrzyć się w wózek inwalidzki, ale Paweł wreszcie znalazł specjalistę, który zamiast straszyć, poradził, jak ma sobie radzić nie rezygnując ze skakania. Świeżo upieczony mistrz dalej więc skacze, wygrywa, a w kwestii schorowanego kręgosłupa powtarza: co ma być, to będzie.

W sportowych okolicznościach takie historie brzmią szczególnie. W Daegu wystartował też Oscar Pistorius, 400-metrowiec z RPA, który urodził się z wadą genetyczną, bez kości strzałkowych, ze zdeformowanymi stopami. Amputowane kończyny zastąpiono mu protezami, a Oscar, odkąd bieganie stało się jego sposobem na życie, marzył o wspólnym starcie ze sportowcami pełnosprawnymi. Jego kariera pełna jest zwrotów akcji: od orzeczenia zakazującego mu udziału w zawodach ze zdrowymi do zgody potwierdzonej pieczęcią Trybunału Arbitrażowego przy Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim (CAS).

W sprawie Oscara głos zabrało tysiące lekarzy, naukowców, adwokatów, specjalistów rzeczywistych i urojonych, ale nadal brak pewności, czy protezy tylko wyrównują jego szanse, czy dają przewagę nad rywalami. Decyzją rodzimej federacji Pistorius został wycofany z finałowego biegu 4×400 m, mimo że w eliminacjach sztafeta z nim w składzie pobiła rekord kraju. Ponoć stało się tak pod naciskiem światowych władz lekkoatletycznych, dla których na mistrzostwach Pistorius jest nieproszonym gościem, ale wobec werdyktu CAS są bezradne. W finale jego koledzy zdobyli srebro, więc nie da się wykluczyć, że najważniejsi działacze królowej sportu wystraszyli się precedensu, jakim byłby medal dla niepełnosprawnego sportowca wspomaganego przez protezy z kosmicznych materiałów.

Mistrzostwa przejdą do historii z uwagi na udział w nich Pistoriusa i rekordu świata Jamajczyków w sztafecie 4×100 m. Ubóstwo rekordowych wyników znawcy przedmiotu przepowiadali już przed zawodami. Wszystko dlatego, że podczas mistrzostw, po raz pierwszy w historii, od wszystkich uczestników pobrano próbki krwi, co świadczy o poważnym traktowaniu walki z dopingiem. Z polskiego obozu słychać, że takie metody działają na korzyść naszych lekkoatletów, których na dopingowe cuda nigdy nie było stać. Jakoś trzeba się pocieszać po porażce.

Polityka 37.2011 (2824) z dnia 07.09.2011; Coś z życia; s. 94
Oryginalny tytuł tekstu: "Nie mów hop"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną