Pani Elżbieta usłyszała krzyki za oknem. Syn nie odebrał telefonu. Nigdy się to nie zdarzało. Musiała zawsze wiedzieć, gdzie jest Jarosław. W dzieciństwie umarła jej matka, dwa lata temu siostra. Może stąd ten niepokój. Wybiegła z domu. Zobaczyła Jarka w ogródku przed blokiem. Napastnicy przyszli gromadą – chłopaki z dzielnicy Kapuściska z Bydgoszczy do dzielnicy Wyżyny, żeby kogoś pobić. Ktoś niósł kij bejsbolowy. Obie dzielnice miały ze sobą od dawna na pieńku. Już nawet nie było wiadomo, o co poszło.
Jarek wyszedł z domu do kolegi. Miał się u niego spotkać ze swą dziewczyną. Znali się z Anią od trzech miesięcy. Zerwał dla niej z inną, z Kapuścisk. Ta dawna napisała potem w Internecie: szkoda, żeście go nie zajebali do końca.
A mało brakowało. Bandyci rozbili mu o głowę butelkę. Walili w głowę i klatkę piersiową nawet wtedy, gdy przestał oddychać. Michał Sz., którego Jarek znał, wszedł na głowę i rozdeptywał. To się nazywa petowanie. Tak się zadeptuje, żeby ugasić rzuconego peta.
Kiedy Elżbieta dobiegła, już uciekli. Zadzwoniła do męża. Ratuj, krzyczała. Zaczęła nieprzytomnie wyrywać rękami ziemię w ogródku. Złapał z kuchni nóż. Zabiłby, gdyby dopadł kogoś z tamtych. Przyjechała karetka, ale nie miała sprzętu do reanimacji. Upłynęło ponad pół godziny nim dotarła druga, tlen nie dopływał do mózgu. Defibrylator uderzył w piersi Jarka sześć razy. Za siódmym oddech wrócił.
Ojciec jechał za karetką półprzytomny. Warowali przy jego łóżku na OIOM bez przerwy. Przychodziło wielu kolegów Jarka, choć nikogo nie rozpoznawał.
W końcu odłączono Jarka od wszelkich rurek, sondy, cewnika, rurki do tracheotomii.