Wziąłem gwoździe pięciocalowe, młotek i udałem się do frytkarni. W nocy wiało od morza, płytę pilśniową oderwało. Patrzę z przyczepy: pilśnia powiewa i napieprza w ramę. Idę i kombinuję: trzeba by od razu spuścić wodę z rurek w umywalni i sraczyku dla letników. Przyjdzie zimno, rozsadzi instalację, Rysiek się wkurwi i znowu dostanie wylewu. Sezon czy nie, Rysiek zawsze zachodzi na pole przed południem. Pańskim okiem konia tuczy, chociaż wszędzie pustka.
Habana
W umywalni za zaworem głównym odnalazłem sparciały japonek z napisem Habana. Wyświetliła mi się pani z lipca: w średnim wieku, namiot dwójka. Cały lipiec padało. Paliłem ćmiki pod okapem przyczepy, chłopak od Ryśka dostarczał mi marynowane śledzie, które wystawiałem dla turystów na wabia. Miałem 15 proc. od każdego zbytego słoika. Pani w japonkach Habana przychodziła po śledzie co rano, na moich oczach odkręcała twista. Widać było, jak ocet ratuje jej godność, kac jej odpuszczał. Cały urlop poszukiwała. Ale źle ulokowała uczucia, bo wyjeżdżała z płaczem, bladym świtem. Jako rozliczenie za pobyt pozostawiła namiot firmy Quechua i karimatę.
Ta Habana rozmywa mi się teraz, w miesiącu listopadzie, na pustej ulicy Zdrojowej pod pensjonatem Albatros, który obserwuję z okna przyczepy kempingowej. Dobrze jej życzę na przyszłość, bo wiem, że ma męża, dzieci i posadę w Łodzi.
Rysiek
Przyszedł. Oblazł teren, pochwalił mnie za spuszczenie wody z instalacji. Rysiek i ja jesteśmy tu urodzeni. Chodziliśmy do jednej podstawówki. Potem drogi się rozeszły, mi się zachciało studiować w Gdańsku. Polonistykę, bo od małego lubiło się czytać. Na co mi to było, nie wiem, tradycji w rodzinie nie miałem. Tylko pić się nauczyłem na studiach. Zaliczyłem pięć semestrów i jazda z powrotem na wieś.