Maciej Skorża mówi o piłce, czyta o piłce, myśli o piłce i ogląda piłkę na okrągło. Miewa nawet piłkarskie sny (czasem prorocze). Te sny bywają przykre, ale nawet w najgorszym nie śniło mu się to, co miało wydarzyć się wiosną 2011 r.
Legia kończyła fatalny sezon (11 porażek) i grała nijak. Zdaniem władz klubu Skorży nie udało się stworzyć drużyny godnej nowego stadionu, a od graczy sprowadzonych za 2,5 mln euro – wyegzekwować ich potencjału. Wiedział, że będzie musiał odejść, bo za jego plecami negocjowano kontrakt z nowym szkoleniowcem ze Słowacji. Był zszokowany faktem, że nikt mu tego oficjalnie nie zakomunikował.
Jeszcze większy szok wywołała decyzja prezesa klubu o tym, że jednak zostaje (zdziwiony był także słowacki szkoleniowiec). Uznano, że takie wyjście będzie tańsze dla borykającej się z problemami finansowymi Legii. Wiadomość przekazał Skorży dyrektor klubu, który jeszcze kilka dni wcześniej chciał się go pozbyć. Trenera nikt o zdanie nie pytał, bo i tak obowiązywał go ważny kontrakt. – Czułem potworny stres, to była sytuacja na granicy upokorzenia. Nie zasłużyłem sobie na takie traktowanie – mówi Skorża.
Jego zdaniem władze Legii i właściciele z ITI padli ofiarą hurraoptymistycznego podejścia do rzeczywistości. Mieli nowy stadion, nowiutką drużynę i młodego, zdolnego trenera. Byli pewni sukcesu, chociaż Skorża od początku czuł, że oczekiwania są mocno na wyrost.
Drużyna była źle skomponowana, o jej sile mieli stanowić młodzi obcokrajowcy nieznający języka, o polskiej lidze nie mówiąc. Chcąc wymusić efektowną grę, postawił im wymagania, którym nie mogli sprostać. – Kiedy po sparingach we Francji wróciłem do domu, powiedziałem żonie: Słuchaj, to będzie piękna katastrofa.