Agata Pilarska-Jakubczak: – Czy krzywda nas zaskakuje, dopada niespodzianie, czy może sami prowokujemy i zostajemy skrzywdzeni?
Robert Piłat: – Kiedy mówimy o krzywdzie jako niespodziewanym zdarzeniu losowym, to próbujemy się od niej jakoś odseparować. To jedna ze strategii obronnych. Udajemy, że krzywda dotyczy nas, lecz tylko zewnętrznie. Nie chcemy, by dotknęła nas głęboko.
I wtedy nie dotyka?
Krzywda zawsze dotyka. Zmienia coś w osobie skrzywdzonej, jej świadomość samej siebie. Ofiara stygmatyzuje siebie, patrzy na siebie jak na osobę skrzywdzoną. Krzywda to nie dachówka, która komuś spada na głowę; taki wypadek nie zaburza tożsamości człowieka. A krzywda doznana od ludzi w jakimś stopniu zawsze to czyni. Częścią naszej tożsamości są relacje z innymi ludźmi. Te relacje są zrywane przez akty skrzywdzenia. W przypadku spadającej dachówki taka zależność nie zachodzi.
Nie można więc powiedzieć, że krzywda przychodzi z zewnątrz i nie ma nic wspólnego z ofiarą? Bo ona jest ingerencją w wewnętrzne poczucie w ofierze, że jest międzyludzka solidarność, więź i że ta więź uległa zerwaniu?
Tak, lecz trzeba uważać, by nie posunąć się za daleko mówiąc, że ofiara w jakimś sensie współtworzy czy prowokuje swoją krzywdę i że krzywdzenie jest relacją symetryczną. Oczywiście, psychologowie i psychoterapeuci zajmują się skrajnymi przypadkami, kiedy ktoś tak dalece definiuje siebie jako ofiarę, że prowokuje dalsze krzywdy. Nieumyślnie, lecz mimo to uporczywie wchodzi w sytuacje, w których będzie raniony. Ale to są bardzo szczególne przypadki. Tymczasem często słyszymy cyniczne uwagi w rodzaju: dostał w nos w ciemnym zaułku, bo niepotrzebnie tam lazł. Lub jeszcze gorszą: że kobieta sprowokowała gwałt.