Na Wielkanoc Lesia pojedzie do domu na Ukrainę. Do Przemyśla sześć godzin pociągiem i potem dwie autobusem, do Bonewyczi, do mamy. Zobaczy dworek na wzgórzu, gdzie kiedyś pewien Polak mieszkał, a z sadu w dzieciństwie kradło się jabłka. I nową cerkiew zobaczy. Gdy siedem lat temu wyjeżdżała, to jeszcze nie zaczęli jej budować, a teraz już stoi. Kupi dużo róż i zaniesie do tej cerkwi. Posiedzi w ciszy, pomyśli, popłacze. Wreszcie nikt nie będzie widział. To będzie taki powrót człowieka, który gdzieś się zagubił. Pojedzie, bo już może. Bo jest już w Polsce legalnie. W czwartek, 16 lutego 2012 r., odbierała decyzję. Obudziła się o 5 rano, trochę wcześniej niż zwykle. Nie mogła spać. Tak czy nie? – zastanawiała się. O 6.44 była w autobusie, o 7.50 pod urzędem wojewódzkim, musiała poczekać 10 minut, zanim otworzą. O 8.30 usiadła w pokoju na trzecim piętrze. Urzędniczka przyniosła papier. „Udzielono zezwolenia na dwuletni pobyt”. Spokojnie, nie musi się pani denerwować – powiedziała urzędniczka. Ale Lesi łzy już same płynęły. Do Saszy i Asi napisała esemesa: Odebrałam decyzję pozytywną. 8 marca odbieram kartę pobytu.
Pojedzie do domu. Ale zanim to się stanie, z Saszą i Asią muszą dokończyć to, co zaczęły.
Wyjazd Lesi
We Lwowie były szpilki, papierki, spódnica przed kolano i manicure. Lesia była księgową, miała swój gabinet. Potem, pod koniec lat 90., gdy firma zbankrutowała, było trochę gorzej. Prasowalnia. Ale zawsze miała wyrobione 190 proc. normy. Dwójka dzieci – Jurek i Tatiana. Mąż uważał, że są jej. Nie dawał żadnych pieniędzy. Kiedy syn miał 16 lat, a córka 13, poszła w końcu do sądu, żeby złożyć pozew o alimenty. Przy okienku powiedziała to na głos i rozpłakała się. A facet, który tam siedział, się zdziwił: Co pani, głupia?