Piotr Bałtroczyk: – Nie będzie mnie pan pytał, co śmieszy artystę kabaretowego i co śmieszy Polaków?
Piotr Pytlakowski: – Nie będę. Życie lokalne mnie interesuje. Jest pan lokalnym patriotą?
Olsztyn leży mi na sercu, więc chyba jestem. Tu się urodziłem. Każdy z nas ma takie miejsce, które jest jego korzeniem, z którego wypływa potem jakaś siła. Ten Olsztyn w latach 60., kiedy tutaj dorastałem, był jeszcze zupełnie małym miasteczkiem, bez jakichś ambicji metropolitalnych, pełen kocich łbów, a tu, gdzie w tej chwili siedzimy (olsztyńska Starówka, kawiarnia Staromiejska), był takim miejscem magicznym. Ja się wychowałem w miejskim lesie, w domu, który był zbudowany dla pracowników leśnictwa olsztyńskiego przed wojną, w 1928 r., a mój pokój, gdzie mieszkałem przez całe lata, to podobno był areszt dla kłusowników, jeszcze kraty w oknach były. Wielu przyjaciół, mnóstwo fajnych ludzi, którzy potem też porobili jakieś fajne intelektualne kariery. Stąd chyba ważność tego miasta.
Podoba mi się ta figura, że dom niemieckich leśników był pańskim heimatem. Zburzono go pod wielkie bloki?
Ten dom nadal stoi, przy ulicy Radiowej obecnie, kiedyś Lumumby, a jeszcze wcześniej Działdowskiej. Mieszka tam moja siostra. Nie wiem, jak się nazywała Radiowa przed wojną. To była boczna uliczka od Guttstadter Strasse, czyli Dobromiejskiej. Wtedy Olsztyn był niedużym miastem, głównie garnizonowym, bo na 40 tys. mieszkańców ok. 20 tys. to było wojsko.
Młody człowiek mieszkający w celi dla kłusowników to trochę mroczne wspomnienie.
Ta krata w oknie mnie nie dołowała. Ja byłem ukształtowany przez wzory posthipisowskie. W Olsztynie działała wtedy Interdyscyplinarna Placówka Badawczo-Twórcza Pracownia, tak to się nazywało.