Największym problemem bieszczadzkich zakładów budowlanych od lat pięćdziesiątych do późnych siedemdziesiątych był notoryczny brak rąk do pracy. Szerokie plany inwestycyjne powodowały, że robotę mógł tu znaleźć każdy, kto tylko umiał trzymać łopatę i powozić taczkami. Po całym Podkarpaciu jeździły więc specjalnie wydelegowane grupy, których jedynym zadaniem było skuteczne namówienie rolników, rzemieślników, a najlepiej fachowców z różnych dziedzin budownictwa, do podjęcia pracy w Bieszczadach. Werbunek odbywał się głównie po wsiach i trzeba przyznać, że odnosił zamierzony cel. Nic dziwnego, skoro nawet prosty chłop, nierzadko z niepełną podstawówką, potrafił sobie policzyć, iż za miesiąc roboty na górskich drogach zarobi co najmniej dwa razy więcej niż gdzie indziej.
Kiedy region podkarpacki przemierzono już wzdłuż i wszerz, i kiedy pozyskano setki ludzi, grupy werbunkowe ruszyły dalej – w Lubelskie, Krakowskie, Nowosądeckie. Wraz z przybyciem delegatów momentalnie roznosiły się wieści o bajońskich sumach, jakie można zarobić przy zagospodarowywaniu Bieszczadów. Niektórzy werbunkowi byli na tyle przekonujący, że w pojedynkę potrafili nakłonić do czasowych przenosin w góry nawet kilkadziesiąt osób. Zazwyczaj były to osoby żyjące na co dzień marnie, ledwo wiążące koniec z końcem. Dlatego też większość robotników przyjeżdżało w Bieszczady bez grosza przy duszy, jedynie z tobołkiem zapasowych ciuchów i spakowanym przez zapobiegliwe żony i matki prowiantem, najczęściej wekowanym smalcem z cebulą, swojskim serem i soloną słoniną. Niemało było wśród nowych nabytków także osobników uciekających jak najdalej od rodzinnego miasta i wsi ze względu na różnorakie spory, posądzenie o niechciane ojcostwo lub ciężkie pobicie, kryjących się przed milicją i wymiarem sprawiedliwości, wreszcie ludzi niemogących nigdzie na dłużej zagrzać miejsca – nieoglądających się na wczoraj, nie wypatrujących jutra, żyjących wyłącznie tu i teraz.