Mikroczip jest kapsułką wielkości ziarenka ryżu, wszczepianą pod skórę zwierzęcia w okolice karku. Wprowadza się go specjalną, grubą igłą, czyli pies dostaje po prostu niemal bezbolesny zastrzyk. W kapsułce jest mikroprocesor. Za pomocą czytnika można odczytać zapisany na czipie numer i odnaleźć go potem w bazie danych.
Niby wszyscy są za tym, żeby zwierzęta były w Polsce oznakowane: i obrońcy praw zwierząt, i politycy, i samorządowcy. Mimo to ciągle nie udaje się stworzyć nawet projektu odpowiedniej ustawy.
Czipowanie pomogłoby rozwiązać mnóstwo problemów, jakie dziś mamy w kraju ze zwierzętami – od gigantycznej bezdomności setek tysięcy po trywialną sprawę psich kup na trawnikach. Czip pozwoliłby odnaleźć zwierzę zagubione lub właściciela, który je porzucił. Umożliwiłby też ściganie dręczycieli zwierząt. Dzięki obowiązkowemu znakowaniu być może jaśniejsze stałoby się, że posiadanie zwierzęcia to odpowiedzialność i decyzje o wzięciu czworonoga byłyby mniej pochopne. W konsekwencji liczba psów powinna się zmniejszyć. Dziś nawet nie wiadomo, ile ich jest w Polsce; szacuje się, że i 10 mln.
Żeby nie gubić i nie porzucać
Firmy produkujące mikroczipy zachęcają właścicieli czworonogów do znakowania głównie pozytywną motywacją, zapewniając, że zwiększa to kilkukrotnie szanse na odnalezienie zagubionego zwierzaka. Ci, którym zależy na przyjacielu, oczywiście szukają do upadłego, nie czekając, aż pies trafi do schroniska, gdzie pracownik odczyta numer czipa. Tak było niedawno z Lalą, czteroletnią dożycą arlekinką, która po wypadku samochodowym w szoku po prostu uciekła. Szukało jej w pobliskich lasach kilkadziesiąt osób, skrzykniętych przez Internet, przez cztery dni i noce.