Było tam o rzekach uregulowanych i nieuregulowanych, o zaliczeniu ich królowej, Wisły, w poczet tych ostatnich, i o kluczowej roli tych pierwszych w transportowaniu śląskiego węgla - ideologicznej raison d'être polskiej republiki ludowej. Być może obiło ci się również o uszy coś o kiepskim ostatnio stanie polskiej żeglugi śródlądowej i jej chronicznym niedoinwestowaniu, ale jeśli spędzasz większość czasu w Polsce centralnej lub wschodniej, to zapewne pływanie po rzece kojarzy ci się głównie z filmem „Rejs”.
Bizonem do Berlina
Centrum Szczecina, zimny początek maja 2011. W dokach portowych naprzeciwko dworca kolejowego wita nas uśmiechnięta załoga pchacza typu "Bizon" składająca się z Leszka i Darka, dwóch starych wyjadaczy żeglugi śródlądowej, oraz „młodego” - 22-letniego Krystiana. Mamy czuć się na pchaczu jak w domu, bo spędzimy tu kilka dni, podczas których trzeba do niego przyczepić dwie barki z prawie tysiącem ton węgla. I zawieźć je do Berlina.
Na „Bizonie” kiedyś już byłem, dawno i ledwie przez chwilę. Ale od razu wywęszam tę zapamiętaną, szczególną atmosferę, której nie spotkałem nigdzie indziej. Po kilku godzinach wiem już na pewno, że istnieje silny magnetyzm tego zajęcia. Po dwóch dniach jestem fizycznie uzależniony od przesuwania się przez świat na pokładzie pchacza.
Po trzech dniach wiem dlaczego.
Owszem, znany mi jest narkotyk drogi - w wydaniu samochodowym, rowerowym, kolejowym. Ale narkotyk śródlądzia nie tylko zażywa się w końskich dawkach; jest on też środkiem dużo mocniejszym. No bo weź tu się zahipnotyzuj w samochodzie, kiedy co kilkanaście minut igrasz ze śmiercią, a przez resztę czasu czytasz tysiące absurdalnych bilbordów i szyldów.