Przed wejściem do niektórych restauracji i klubów z wystrojem komunistycznym (Bierut na ścianie, cerata na stole) stoją – ponoć w celach dekoracyjnych – czarne Wołgi. Nie tylko dlatego że jeździli nimi notable w PRL. Taka Wołga krążyła sobie, dajmy na to, po Sosnowcu. Otwierały się drzwi i szofer wciągał do środka wracające ze szkoły dziecko. Wytaczano z niego krew i przewożono ją w oponach samochodowych do ZSRR. Miała podtrzymywać siły Breżniewa. Trafiała też do żył polskich słabujących wysoko partyjnych.
Czarna Wołga była najbardziej znaną opowieścią z czasów PRL. Wołgi znikły, pojawiły się supermarkety. Matka się zagapiła. Dziecko znikło. Wszczęła alarm. Ochroniarze znaleźli je w magazynie, szykowane już do wyjęcia nerki w celu przeszczepienia jej za grubą forsę innemu dziecku, choremu.
Niedawno opowieść o porwaniach na organy wróciła: zanim znaleziono zwłoki małej Madzi z Sosnowca, jej rodzice ogłosili poszukiwanie niemowlęcia i w pół dnia cała Polska już huczała: porwana na organy.
W 1968 r. amerykański folklorysta Richard Dorson nazwał takie historie urban legends – legendami miejskimi. Zaczęto je spisywać, klasyfikować i badać.
Są stare jak świat.
Dziewczyna, która znika
W „Dziadach” Mickiewicza zły dziedzic nękany jest po śmierci przez żarłoczne ptaki, a w „Świteziance” piękna topielica wciąga niewiernego chłopaka w odmęty jeziora. W opowiadaniach z minionych wieków roi się od strzyg, topielic, wiedźm, czarownic, diabłów, płanetników i duchów wszelkiej maści.
Duchy ludzkie, owszem, wciąż jeszcze egzystują. Jedną z najbardziej znanych na świecie legend jest znikająca autostopowiczka. Ktoś zabiera z pobocza dziewczynę. Ona prosi, żeby ją wysadzić o tam, przy tym niedużym domu.