Steve Aoki raz po raz miotał w publiczność tortami urodzinowymi, a ta nagradzała każdy celny rzut potężną owacją. Aoki skończył 34 lata wprawdzie już kilka miesięcy wcześniej, lecz zarówno sam didżej, jak i 70 tys. osób oglądających go w Bayfront Park w Miami mieli co świętować. Festiwal Ultra Music pobijał właśnie kolejny rekord frekwencji – ostatecznie odwiedziło go w tym roku 163 tys. widzów – a celebrowany przezeń gatunek kolejne mainstreamowe media obwoływały najgorętszym zjawiskiem na współczesnej scenie muzycznej. Jak stwierdził szef Live Nation, największej agencji koncertowej na świecie: „Jeśli masz od 15 do 25 lat, to jest twój rock’n’roll”.
Jeszcze kilka lat temu miłośnicy EDM, czyli elektronicznej muzyki tanecznej (od angielskiego electronic dance music), spotykali się głównie w podziemnych klubach, które kojarzono z różnobarwnymi pastylkami oraz nalotami policji. Teraz gromadzą się na największych stadionach świata.
Konkurencyjny wobec Ultra Music Festival kalifornijski Electric Daisy Carnival przyciągnął w czerwcu ponad 300 tys. osób. Poza kupnem biletów na tę imprezę (trzydniową, na jednym stadionie) goście przyjeżdżający do Los Angeles pozostawili w hotelach czy restauracjach ponad 150 mln dol. To mniej więcej połowa tego, co Polska zarobiła dzięki zagranicznym turystom, którzy ściągnęli na Euro 2012 (trzy tygodnie, cztery stadiony)!
Sześciocyfrową frekwencją cieszą się podobne festiwale w San Francisco czy Dallas, choć to właśnie Miasto Aniołów obwołano nową Ibizą. Słynni didżeje konkurują tam z Davidem Copperfieldem o miejsce na billboardach, a lokalne kasyna, które do niedawna taśmowo sprowadzały do siebie raperów, teraz ścigają się o didżejów. Ci najsłynniejsi – jak holenderski Tiësto czy kanadyjski Deadmau5, występujący w pięciokilowej, podświetlanej mysiej masce wielkości sporego abażuru – mogą liczyć na stawki rzędu 10 mln dol. za sezon.
Wall Street rusza w tan
„Z miesiąca na miesiąc muzyka ta coraz bardziej rozkwita, w Ameryce stała się już niejako »brzmieniem na dziś«” – mówił niedawno Tiësto w rozmowie z CNN. Taneczna elektronika rzeczywiście zdominowała ramówkę tamtejszych rozgłośni radiowych. Po części za sprawą gwiazd popu, które ochoczo ruszyły do współpracy z liderami tej muzyki: na przykład Rihanna nagrywała ze szkockim producentem Calvinem Harrisem, a Black Eyed Peas z Francuzem Davidem Guettą. EDM słychać w produkcjach gwiazd starych (Madonna) i nowych (Justin Bieber). W reklamach telewizyjnych (tylko z usług Deadmau5 korzystały Nokia czy PlayStation) oraz w trailerach kinowych (wszelkich filmów akcji). W tle krótkometrażowych animacji i w czołówkach relacji sportowych.
„Muzyka taneczna zawsze krążyła gdzieś w pobliżu. Ale w tej chwili wybija się na pierwszy plan, przenikając do popkultury i masowej świadomości” – powiedział w tym samym reportażu CNN dyrektor wytwórni Astralwerks, tanecznego skrzydła koncernu EMI, dla której nagrywa między innymi Guetta.
Inni wielcy gracze branży muzycznej także wypłynęli na połów – w ich mniemaniu – płotek, które przez ostatnie lata rozkręcały tę scenę. Promotorzy wyspecjalizowani w organizacji imprez EDM regularnie otrzymują oferty przejęcia, sięgające zazwyczaj 20–60 mln dol. Założyciel agencji Hard Events wyznał ostatnio, że zgłaszali się do niego „wszyscy duzi chłopcy”. „Pracuję w tej działce od 20 lat – tłumaczył – i przez ten czas nikt się nami nie przejmował. Ledwo zaczęliśmy nabierać masy, a już każdy pragnie uszczknąć dla siebie kawałek tortu”.
Do wyścigu przyłączył się amerykański multimilioner Robert F. X. Sillerman. Zamierza zainwestować w EDM aż miliard dolarów. Cel? Skupić lokalnych promotorów i stworzyć potężny międzynarodowy konglomerat. W czerwcu rozpoczął negocjacje z 50 agencjami, z których kilkanaście miało od razu przyjąć jego ofertę. Ofensywę Sillermana wypada potraktować o tyle serio, że dokładnie taką samą – skutecznie – przeprowadził już w latach 90. Skonsolidował wówczas kilkanaście regionalnych agencji koncertowych, tworząc potężne Live Nation, które wkrótce potem zrewolucjonizowało całą branżę koncertową. Dziś Live Nation jest wielką spółką notowaną na Wall Street i właśnie poinformowało o przejęciu dwóch czołowych promotorów muzyki tanecznej – jednego z Wielkiej Brytanii i jednego z USA – a także o utworzeniu własnego festiwalu muzyki tanecznej w Nowym Jorku.
EDM wykazuje całkowitą odporność na krach w przemyśle fonograficznym, bo bazuje niemal wyłącznie na występach. Nawet wydawnictwa gigantów gatunku osiągają niewiele większe nakłady, niż wynosi sprzedaż biletów na każdy z goszczących ich festiwali. Świetnym przykładem jest tutaj Skrillex: blady 24-latek, ubrany zawsze na czarno, który, mając na koncie zaledwie dwa minialbumy oraz kilka remiksów, wyruszył w trasę koncertową, liczącą ponad 300 przystanków. Bo bardziej niż sprzedaż albumów liczy się dla niego 7,5 mln fanów na Facebooku, 1,5 mln czytelników na Twitterze oraz ponad pół miliarda odsłon w serwisie YouTube.
Didżeje w cenie
Nagłe zainteresowanie tuzów branży koncertowej przedstawicielami EDM wynika z faktu, że promotorzy dostrzegli w nich kandydatów na następców starej gwardii stadionowej. Często bardzo starej. Wśród 20 najlepiej zarabiających artystów scenicznych ubiegłej dekady znalazło się dwóch debiutantów z lat 50. (Neil Diamond i Paul McCartney), pięciu z lat 60. (na czele z The Rolling Stones i Eltonem Johnem) oraz aż sześciu z kolejnej dekady (m.in. U2, Madonna oraz Bruce Springsteen). Karierę w latach 80. rozpoczynało trzech wykonawców z listy (Celin Dion, Bon Jovi, Metallica), a w latach 90. czterech (z nich najwięcej zarobili Dave Matthews Band). Lat dwutysięcznych nie reprezentował nikt. Część z wymienionych gwiazd poprzedniej epoki już tylko ostatkiem sił umyka emeryturze. A następców nie widać – poza tymi z EDM. Deadmau5 ustanowił niedawno nowy rekord nowojorskiej sali Roseland Ballroom, wyprzedając sześć wieczorów z rzędu.
Na jeden z ubiegłorocznych występów Tiësto przybyło aż 26 tys. osób, co uznaje się za największy koncert pojedynczego muzyka (bez zespołu) w historii. A gorączka błyskawicznie przekracza granice Stanów Zjednoczonych. Na przykład w Brazylii obroty imprez dedykowanych tanecznej elektronice wzrosły w ostatnim roku o 56 proc. i przekroczyły pół miliarda dolarów. Fani ściągający na tamtejsze stadiony – w sumie 19,5 mln osób – drugie tyle pieniędzy wydali na noclegi, jedzenie czy transport.
Tegoroczne lato również w Polsce mogło upłynąć pod dyktando pierwszoligowych didżejów. Tylko na lipiec zapowiadano dwie wielkie imprezy: debiut warszawskiej odnogi Ultra Music Festival (z udziałem Tiësto) oraz wyjątkowo wystawną edycję kołobrzeskiego Sunrise Festival (z Davidem Guettą oraz Paulem Van Dykiem na liście wykonawców). Wprawdzie stołeczne przedsięwzięcie w ostatniej chwili odwołano w niezbyt jasnych okolicznościach, ale w nadmorskiej imprezie ma uczestniczyć 30 tys. osób. Jak mawiają złośliwi, aż tylu chętnych przybędzie tylko po to, by oglądać ludzi o dziwnych pseudonimach, których sceniczna rola ogranicza się do obsługi paru przycisków.
Wciskanie kitu?
Pod koniec czerwca Deadmau5 opublikował na blogu wpis zatytułowany „Wszyscy wciskamy play”, który wkrótce przedrukowało kilka tysięcy innych stron. Deadmau5 stwierdził, że po godzinie szkolenia niemal każdy potrafiłby zastąpić go na scenie – „tak jak każdego innego didżeja EDM” – i że gdy fani wyrzucają absurdalne pieniądze, by zobaczyć na żywo swoich idoli, tak naprawdę płacą za włączenie przycisku play. „Gdybym tylko chciał, mógłbym puścić jeden pieprzony plik audio i resztę wieczoru przetańczyć z publicznością – tłumaczył potem w jednym z wywiadów. – David Guetta ma dwa iPody i mikser. I po prostu puszcza ludziom kawałki. Pełno takich, którzy zgarniają pół miliona dolarów za wciskanie kilku przycisków na krzyż. Nie żebym sam tego nie robił. Po prostu wciskam ich znacznie więcej”.
Pobłażanie publiczności wobec scenicznej bezczynności idoli – czasem mówi się, że płaci się im za machanie rękoma i poprawianie słuchawek – to jedna z zagadek EDM. Choć tę akurat łatwo rozwiązać. Swoją właściwą pracę didżeje producenci wykonują we własnych domach, kiedy komponują, a raczej programują nowe utwory. Ale muzyka tego typu właściwy kontekst prezentacji znajduje dopiero na wypełnionym po brzegi stadionie, rozświetlonym setkami laserów i psychodelicznych animacji. Jak to ujął jeden z krytyków, słuchanie Skrillexa w domu przypomina obcowanie w samotności z grupą Gwar – prześmiewczą kostiumową kapelą heavymetalową. Sednem EDM jest doświadczanie tej muzyki na żywo.
Trudniej wyjaśnić, dlaczego do miana współczesnego rock’n’rolla awansowała nagle muzyka taneczna, którą znamy od trzech dekad. W latach 80. muzyka klubowa podbiła Chicago i Detroit. W latach 90. rozpanoszyła się w Berlinie i klubowym podziemiu w całej Anglii, miała też swoje wielkie gwiazdy – Fatboy Slima czy Chemical Brothers. DJ Tiësto dał się poznać szerokim masom już w 2004 r., gdy przygotował część muzyki na ceremonię otwarcia olimpiady w Atenach.
Dziś ten skok w euforię i zapomnienie, który oferuje nowa scena stadionowa, tłumaczy się ucieczką od trosk współczesności. Przede wszystkim od kryzysu finansowego, który najbardziej dotyka właśnie pokolenie wchodzące na rynek pracy. Teorię tę potwierdzałby fakt, że nowy boom elektroniczny rozpoczął się w Stanach Zjednoczonych, a dopiero potem dotarł do Europy – tak jak i kryzys.
Od rock’n’rolla, a także punk rocka czy hip-hopu, EDM odróżnia jeden szczegół: cicha akceptacja ze strony rodziców. Nowa moda nie zaszłaby tak daleko, gdyby nie ich przyzwolenie – wbrew pozorom rozwiązłości, elektroniczne festiwale zapełniają grzeczne nastolatki z białej klasy średniej – oraz konkretne wsparcie finansowe z ich strony. Ceny biletów na tego typu imprezy są bowiem odwrotnie proporcjonalne do liczby występujących na scenie wykonawców.