Co roku o tej porze spędzam całe godziny w Puszczy Białej i przynoszę do domu kosze pełne borowików, kozaków, podgrzybków, maślaków. Czasem i rydz się zdarzy. Potem je suszę, marynuję, czasem przyrządzam duszone w śmietanie lub winie. Bywa, że z najpiękniejszych okazów prawdziwków robię carpaccio, czyli cienko pokrojone surowe grzyby polewam oliwą oraz sokiem z cytryny, lekko solę i posypuję płatkami parmezanu. Ten rarytas zjadam z wybranymi gośćmi. I żyję. Moi goście oraz rodzina też. A to dlatego że zbieram tylko te grzyby, które znam. Uczyłem się tego zarówno od swojej babci, jak i z podręczników. Mam ilustrowane atlasy grzybów, z którymi na wsi się nie rozstaję. Nawet teraz, po pół wieku praktyki grzybiarskiej, zaglądam do atlasu, by odświeżyć pamięć i nie przynieść do domu np. szatana (niemal doskonale udaje on borowika, ma jednak różowawą gąbkę pod kapeluszem). Wprawdzie nie jest śmiertelnym zagrożeniem dla człowieka, ale chorować po nim można ciężko.
Najgroźniejszym trucicielem w polskich lasach jest muchomor sromotnikowy. Ten grzyb, podobny do przepysznej kani, co roku zbiera spore żniwo. W tym roku też są już jego pierwsze ofiary. A w ubiegłym 20 osób po zjedzeniu muchomora sromotnikowego trafiło do szpitala. W kilku przypadkach życie nieszczęsnym grzybiarzom ratował przeszczep wątroby. W 2010 r. zatruć było 80, w siedmiu przypadkach grzybiarze zmarli.
Najwięcej zatruć notuje się w województwach lubelskim, lubuskim i małopolskim, czyli regionach obfitujących w lasy. Ulegają im zaś najczęściej – co mnie niepomiernie zdumiewa – mieszkańcy wsi, żyjący na co dzień w kontakcie z przyrodą. Być może miejscy amatorzy grzybobrania korzystają z książek, atlasów i prasowych ostrzeżeń.